poniedziałek, 9 listopada 2020

listopad

  Listopad to bez wątpienia najbardziej przygnębiający miesiąc w całym roku. Do wiosny daleko, lato dawno minęło. Jesienne mieniące się w słońcu kolorowe liście zastąpiły szaro-bure, na wpół zmarznięte resztki liści pokrywające brudną trawę, ubłocone pobocza i mokre jezdnie. Dnia coraz mniej i chociaż grudzień pod tym względem bije rekordy, to przecież świąteczne dekoracje, pobłyskujące choinki sprawiają, że długie wieczory są naprawdę urocze. A listopad niczym takim nie może się pochwalić. Świecą się znicze na grobach bliskich, ale w żadnym razie nie można ich nazwać pokrzepiającymi i uroczymi. Być może jest w nich dostojne piękno, ale dość poważne i smutne bardziej, niż wesołe. Nagie drzewa smagają wilgotnymi wichrami, przenikającymi ciepłe swetry i wnikające do ciała aż do szpiku kości. Wiatr w nich nie szumi a jedynie gwiżdże i przywodzi na myśl złowróżbne zawodzenie. Wszechobecna wilgoć zamienia się co jakiś czas w mżawkę, deszcz, ulewę, zamieniając trawniki w grząskie mokradła, a drogi w płytkie potoki. Jej monotonny plusk i szum wlewa się w serca strumyczkiem smutku i melancholii. Kolejne kawy są jak nieuzbrojone bojówki w starciu z regularnym, dobrze wyszkolonym jesiennym wojskiem. Słońce leniwie przetacza się przez horyzont, po coraz mniejszej linii oporu. Sądzę, że gdyby miało wybór przeturlałoby się po widnokręgu ze wschodu na zachód, by tam schować się w bardziej przyjemne rejony  świata. Częściej śpi cały dzień otulone w grube, puchowe chmury i zapominając o nas zupełnie. Nic dziwnego, całą noc pracuje ciężko tam, gdzie zaczyna się lato, więc do nas przychodzi trochę zmęczone. Nawet jeśli wyjrzy czasem, patrzy zimnym stalowym okiem rzucając białe światło na przywiędłe chryzantemy. Mgły spowijają okolicę przez długie godziny, jakby zbyt leniwe, aby podjąć decyzję w którym kierunku powinny już zniknąć. Dziś chyba w ogóle nie doszły do ładu, bo zawieszone nocą tkwią ciągle w tym samym punkcie. Cicho. Nikt nie ćwierka, fiuka, skrzeczy. Wszystko co żywe schowało się głęboko. Jeże zakopały się w najbardziej okazałe sterty liści, ani myśląc wyglądać stamtąd do wiosny. Wróbelki i sikorki pochowane w swoich gniazdeczkach schowały łepki pod skrzydła i wspominają cieplejsze dni. Nawet koty się nimi nie interesują, mrucząc niezadowolone gdzieś w suchym kącie. Dzieci spragnione towarzystwa przebiegły kilka razy ulicą chlapiąc w kałużach i robiąc bitwy na patyki. Pies śpi pod ciepłym grzejnikiem, otwierając oko tylko na czas obiadu. Wyjrzawszy przez drzwi, wraca do środka bez spaceru. 

Pora na ciepła herbatę, ze słońcem zaklętym w złocistym miodzie. Pora na dobrą książkę, która przeniesie nas w radośniejsze chwile. Pora na rozgrzewające czerwienią jabłka, słodkie konfitury na puszystych racuchach. W końcu to tylko 30 z 365 dni w roku....

środa, 4 listopada 2020

Dziękuję Ci Boże

Dziękuję Ci Boże za mój mały dom, w którym nikt nie ma swojego pokoju. W którym siedzimy sobie na głowie całymi dniami. W którym nikt nie może się schować przed resztą rodziny.

Dziękuję Ci Boże za mój stół kuchenny, który muszę sprzątać kilka razy dziennie. Z okruszków chleba, kilku kropel rosołu, plamy z kredki i śladu ołówka. Na którym wytarł się kolor od szurania talerzami.

Dziękuję Ci Boże za brudne talerze, garnki, sztućce i szklanki. Za działającą ciągle lodówkę. Za różne zapachy i przypalony piekarnik. 

Dziękuję Ci Boże za hałas nieznośny. Za to, że nie mogę spokojnie obejrzeć serialu. Że muzykę ciągle zagłusza czyjś głos. Za śmiechy radosne, dziecięce. Za to, że nie starcza mi cierpliwości.

Dziękuję Ci Boże za wysokie rachunki. Za nadmiar sprzętów, bogactwo przedmiotów. Za to, że mi się większość nie mieści do szafek. Za porozrzucane wszędzie zabawki. Za sukienki, w których nie mam ochoty już chodzić. 

Dziękuję Ci Boże za pełne worki liści i trawy. Za zalegające wszędzie orzechy. Za zwiędnięte na jesień kwiaty, które trzeba sprzątnąć. Za zmęczenie po pracy w ogródku. 

Dziękuję Ci Boże za nasze kłótnie i swady. Za to, że wyczekuję i że on czeka. Za przytyki, krytykę, dodatkową porcję prania co tydzień. Za wspólne myśli i śmiechy z niczego. 

Dziękuję Ci Boże, że komórka wciąż mruga. Że dzwoni i brzęczy. Że zawsze jest do kogo napisać. Że jest dla kogo szykować przyjęcie i z kim napić się wina.

Dziękuję Ci Boże.

Bo co by było, gdyby tego wszystkiego nie było.


wtorek, 27 października 2020

Boję się

 Boję się...


zmęczonych cierpieniem oczu kochanej osoby


płaczu dziecka w nocy


smutku zamkniętych domów


strachu mundurowej rzeczywistości


niepewności zwariowanych decyzji


wdzierania się siłą do mojego życia


decydowania za mnie, o tym co najlepsze


bezsilności wobec okrucieństwa


wojny bez strzałów i ognia


namierzających mnie satelitów


czytających w ukryciu i bez kontekstu


lepiej wiedzących


okrutnych


dnia, w którym nie będzie po co wstawać z łóżka


dzieciństwa nie beztroskiego


świata jakim jest

poniedziałek, 28 września 2020

Kochana kruszynko

 Moja mała kruszynko, która mi spadłaś z nieba, moja ukochana dziecinko, która przyszłaś na świat wczoraj.... Dokąd pędzisz? Gdzie Ci tak spieszno? Wczoraj pod moim sercem był twój cały świat, dzisiaj wszędzie Ci ciasno, mierzysz za horyzont. Wczoraj byłaś maleńką miłością na wydruku z USG, dziś Twoje fotografie zdobią wszystkie półki. Wtulałaś głowę w moje piersi, dziś niezależność bije z Twojej twarzy. Moje kolana coraz Ci za małe a ramiona przyciasne. Codziennie zaskakujesz mnie nowa głoską, słowem, zdaniem, zmyślnym zapytaniem. Coraz więcej chcesz wiedzieć i więcej potrafić. Twojej odwagi starczy na oddział specjalny, Twojej hardości na pięciu Janosików. Pudła zapełniają Twoje przyciasne sweterki, przykrótkie spodenki, które ledwie wczoraj kupiłam. Na obiad coraz większy talerz, a przecież moje piersi pamiętają jeszcze smak Twoich usteczek. Wciąż nie mogę Ci się nadziwić, nie wiem gdzie mi umknęły wszystkie chwile pomiędzy dziś a wczoraj. A przecież stoję tuż obok, wciąż czujna na każdy Twój ruch. A Ty pędzisz tak szybko, ledwie zdążę Ci przygotować miejsce a Ty uciekniesz stąd, w inne ramiona i inne serce. Jednak na razie, jeszcze przed chwilę, zaspana wtulasz we mnie twarz, szukasz mojej ręki na zbyt stromych schodach, przybiegasz z każdym małym smuteczkiem, wspinasz się na kolana gdy tylko usiądę. Nie jestem Ci za stara, za sztywna, zbyt zasadnicza i nudna. Wciąż jeszcze się śmiejesz z króciutkich wierszyków, wciąż masz łaskotki i śmiejesz się do rozpuku. Zostań. Wyjmij baterie z zegarów, zatrzymaj czas. Nie biegnij w dorosłość. Znajdź chwilę w swoim zajętym małym życiu, usiądź i pozwól być obok. Pozwól się przypatrzeć, zapamiętać na zawsze. Twoje roześmiane oczy, ząbki jak perełki, maleńki nosek i czyste jak niebo oczy. Pozwól mi wdychać zapach Twoich włosów, ocierać łzy z Twojej twarzy, pocieszać Cię i tulić, nim zacznie robić to ktoś inny. 

Zostań. Nie biegnij tak... 


środa, 19 sierpnia 2020

pieskie życie

Pamiętam tę czerwcową niedzielę, spędzaną na punkcie ksero w jednej z filii Uniwersytetu Śląskiego. Dłużyła się, jak każda w tym miejscu, przerywana niezliczoną ilością sms-ów wymienianych z moim przyszłym mężem. Rozmowa o psie już była, w sumie żaden konkret, jedynie tyle, że oboje byśmy chcieli. A tu nagle pytanie: sąsiadka ma małe owczarki, chcemy? W dobie telefonów na kartę rozmowa mojego narzeczonego z sąsiadką kosztowała pięć złotych. I do dziś żartujemy, że tyle nas właśnie kosztował nasz piesek. Przyjechała do mojego domu czarna kuleczka ze słodziutką mordeczką, opadającymi uszkami i zadziornym charakterem. Podbiła serca nas wszystkich, szczególnie mojego taty, z którym, pod moją nieobecność, spędzała całe dnie. Wkrótce, zaraz po naszym ślubie dwa miesiące później, zamieszkała z nami w nowym miejscu. Przebywała z nami w domu będąc spokojnym i ułożonym psem, ale przecież niepozbawionym żywiołowości. Zjadła kilka butów i zabawek, zniszczyła parę dywaników. Obrażała się i miała muchy w nosie. Przetrwała z nami trzy przeprowadzki. Uciekała i wracała niezmiennie skruszona. Nie uznawała i do dziś nie uznaje niczyjej prywatności. Jest cwana i niezwykle inteligentna. Wykopała miliony dziur i odebrała życie sporej grupce kretów i myszy. Uwielbia śnieg i zabawę z nim, zwłaszcza przy odśnieżaniu. Ganiała za kropką z lasera jak szalona. Podskakiwała na dwa metry do góry chcąc złapać piłkę. Przynosiła gałęzie dwa razy dłuższe od siebie. Czasem zdaje się rozumieć więcej, niż mógłby każdy przeciętny pies. Choroba pozbawiła ją możliwości posiadania dzieci. Nasze zaakceptowała bez wyjątków. Z czasem tylko zaczęły jej przeszkadzać głośne krzyki i płacze. Daje się kochać, przytulać i ciągnąć za ogon. Zaczęłam z nią moje nowe życie i trwa ona w nim od jego początku. Kolejne lata mijają niepostrzeżenie, a ona coraz wolniej wchodzi po schodach. Coraz więcej śpi a od spaceru woli wylegiwanie się pod drzewem. Boi się zostać sama, zwłaszcza w domu. Jej oczy nie błyszczą już jak dawniej, pyszczek pokrywają siwe włosy. Niewiele słyszy, ale nie wygląda na zmartwioną. Nadal wkurzają ją muchy i krety panoszące się w ogrodzie. Dla zasady trochę poszczeka, zawsze na te same osoby.  I raczej już nie ugryzie, w obawie o własne zęby. Starość ma chyba udaną, z kochającą rodziną, bez chorób chyba i bólu. Kiedy widzę jej smutne spojrzenie i słyszę jej ciężki oddech powtarzam sobie: "jeszcze nie dziś. Jeszcze nie odchodź, zostań z nami na chwilę".  Ale wiem przecież, że los jest dla nas łaskawy, czternaście lat to i tak już sporo, a ona uparcie się trzyma życia. Nasza kochana Nana.  

wtorek, 11 sierpnia 2020

ON

Pojawił się w moim życiu dość nagle, zupełnie nieoczekiwanie i bez żadnego zaproszenia. Nie w wyniku przypadku, a w skutek pewnych skrytych porozumień. Wszedł do mojego serca wypełniając jego dużą część swoimi niebieskimi oczami, pięknym uśmiechem i złotymi włosami. Nieopatrznie wyrzucony z niego czekał u jego drzwi jak wierny pies. Zawsze niezmienny w uczuciach, wierny swoim deklaracjom. Zakochany chyba na zabój, o ile wolno mi to oceniać. Zaopiekował się lalką z porcelany, z potłuczoną sukienką. Pokleił, odnowił i nie przestał powtarzać, że jest tyle warta co idealne figurki. Zawsze ciężko pracuje. Nigdy wiele nie mówi, no prawie. Czasem wymyśli pyszną kolację. Od niedawna nie pyta, w jakim kubku chcę kawę. Uwielbia świeże bułeczki, mleczną czekoladę bez dodatków i pija mleko z kawą. Zawsze uważny, wyczulony, tak wiele zachowuje w pamięci, że aż mnie czasem zawstydza. Moja złota rybka spełniająca marzenia. Surowy sędzia nieprzemyślanych decyzji. Czuły opiekun. Zawsze blisko, choć czasem to trudne. Zawsze na straży. Uwielbiam zapach jego złotych włosów, przepastność silnych ramion, spokojny, niewzruszony oddech przy moich wariactwach. Rozumie więcej niż pokazuje i cierpi bardziej, niż chce się przyznać. Pełen różnorodnych pasji, zdolności, ukrytych talentów. Wypełniony tęsknotą za tym, co przepadło. Z wielkim sercem, które pomaga innym i jest wrażliwe na krzywdę. Staromodnie szanuje starszych i jest archaicznie honorowy. Najlepszy tata na świecie, z nieprzebranymi pokładami cierpliwości. Obiera parówki ze skórki i oddaje ostatni kawałek mięsa małym głodomorom. Gra z synem w piłkę na podwórku i na konsoli. Tatuś córeczki. Jedyny ukochany.
Trwa. Zawsze obok. Zawsze gotowy do pomocy. Kochany. Jedyny. Niezastąpiony.
Mój, od czternastu lat, mąż. 

wtorek, 4 sierpnia 2020

zapachy domu

Godzina dziesiąta to odpowiednia pora na przedpołudniową kawę. Biorę elektryczny młynek i wsypuję porcję ziaren do środka. Kilka chwil i już czuję ten uzależniający, lekko kwaskowy zapach kawy. Włączam ekspres i po chwili jej aromat rozlewa się po całym mieszkaniu. Zapach kawy jest jednym z moich ulubionych, jest kotwicą, gdziekolwiek jestem zapach kawy sprawia, że zaczynam czuć się dobrze. Jak w domu. Każdy dom ma swój specyficzny zapach. Ktoś taki jak ja, który odwiedza kilka domów w tygodniu i spędza w nich po kilka godzin, jest tego wyjątkowo świadomy. Zapachy tworzą energię domu, jego ducha, tożsamość. Zastanawiam się, czym pachnie mój dom. Całym bukietem zapachów. Począwszy od słodkawego, lekko mdlącego zapachu suchej karmy dla psa. Od razu na wejście, pomieszany z ciepłym, charakterystycznym zapachem jej sierści, który uwielbiam. Wilgotno-chłodny zapach kamienia z piwnicy. Duszny, lekko wpadający w kurz zapach nagrzanych od dachu desek w gorące, słoneczne dni. A dziś, gdy pada, pachnie tylko wywieszone pranie. Suszone róże w wazoniku, ze swoim zaklętym w płatkach zapachem słońca i dawnych aromatów. Szafka pachnąca czekoladą i miodem. Czasami pachnie ciastem na pizzę, czasem zwykłym biszkoptem, ale najpiękniej pachnie zawsze szarlotka i świąteczne pierniczki orzechowe. Lubię zapach łazienki zaraz po kąpieli, kiedy zapachy używanych kosmetyków unoszą się w gorącym powietrzu. W pokoju mam swoją ulubioną szafeczkę, pełną albumów ze zdjęciami, kadzidełek, świeczek, zeszłorocznych kartek urodzinowych, niezużytych serwetek z poprzedniej Wielkanocy. Gdy tylko się ją otworzy ulega się magii wymieszanych zapachów, w którym niepodzielnie rządzi drzewo sandałowe i wanilia. Odpręża mnie zapach świeżych firanek, nadających wnętrzu charakteru czystości. Szczególnie zaś lubię zapach świeżej pościeli. Staram się mieć zawsze osobny płyn do jej prania, tak, by pachniała inaczej niż reszta rzeczy. Uprasowana czeka w szafie na swój wielki dzień. Założona na pościel oddaje nagromadzone aromaty wiatru i słońca które ją wysuszyły, gorącego żelazka, szafy. 
Delikatne nutki zapachowe, ledwie dostrzegalne aromaty tworzą mój azyl, moje miejsce na świecie, Bluza męża, która nim pachnie, moja sukienka z której unosi się jeszcze zapach perfum, czerwone pomidory pachnące krzaczkiem, na którym dojrzewały, niedzielny rosół, świeże pieczywo, herbata karmelowa.  
Koi mnie zapach moich najbliższych. Uwielbiam zapach włosów moich dzieci, który jest sumą wiatru z podwórka, potu, wody i ciepłych poduszek. Zapach męża, różny o różnych porach dnia. Krem do rąk, odżywka do włosów, stróżka dymu z wypalonej świeczki. Mój pachnący świat.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Tonąc

Nie mam już chyba dość sił, aby brnąć dalej. Zbyt jestem zmęczona i przygniata mnie ciężar ponad siły. Życie jest dla mnie za trudne, za ciężkie, by dać mu rady. Samo wstanie z łóżka już przecież tak bardzo boli. Setki codziennych czynności, od których mdleją mi ręce. Trzeba się przecież odzywać, a to nadludzki wysiłek. Czuję że brak mi tchu już po pierwszym wyrazie. Słowa nie układają się wcale, z trudem znajduje ich sens. Wypadam z domu dla samotności, ale przeciez nie jestem sama. Odpowiedzialność mnie trochę przerasta. Brak sił na codzienność, irytacja i złości, które przecież tak bardzo wyczerpują. Nie zasłużyli na to. Nie oni. Oddaliłam się w swoim cierpieniu. Zanużyłam w swój ból i myślenie o nim. Pochłonęły mnie czarne wizje, jak gęsta lepiącą smoła. A oni ciągle są obok. Czujni, wrażliwi, łaknący dobra. Zepsuta maszyna zgrzyta i trzeszczy. W swojej głupocie, nerwach i uporze, popełniam milion kolejnych błędów. Odtrącam, warczę, staje się potworem, nienawidząc siebie z każdą chwilą bardziej. Boję się chwili, kiedy się odwrócą, znienawidzą, wytkną wszystkie błędy, wyprą z pamięci nieobecną mamę.
Płaczę nad swoją głupią bezsilnością, nad każdym upuszczonym w roztargnieniu przedmiotem. Własna niezgrabność wkurza mnie i męczy. 
Chciałabym przeżyć jeden dzień bez bólu, bez bagna w głowie i łez pod powieką. Czuję się jak topielec, który nie może wypłynąć na powierzchnię. Pochłania mnie głębia, zagłusza rozsądek, beznadzieja wlewa mi się w serce. Jestem we wszystkim, ale nie uczestniczę, unikam, wypieram się, inni mnie męczą. 
Błogostan ciszy, spokój samotności, życie mi ciężarem, ale śmierć przeraża. 
Czy trzeba sięgnąć dna, żeby się odbić?

środa, 29 lipca 2020

Przyciasny świat

Przyciasne mi to życie, jak źle dobrany żakiet. Uwiera mnie i pije, ściska płuca w zbyt wąskim rozmiarze. Boję się, że gdy mocniej odetchnę, pęknie i rozpadnie się na kawałki. W głowie nagle pustka, echo odbija się od wysokiego sklepienia, na podłodze skrawki dawniejszej świetności, po kątach majaczą cudze wspomnienia. Ktoś mi je wmawia, tłumaczy, że moje, patrzę z ukosa i jakoś nie poznaję. Nic już nie wiem, nie potrafię sobie przypomnieć. Smutno mi jakoś na widok listka, który przedwcześnie opadł z brzoskwini. Smuci mnie jego czerwony kolor i zakończone tak nagle życie. Słońce mnie drażni swoją wesołością, swoim blaskiem, na który nie sposób patrzeć. Wdziera się do mnie przez najmniejszą szparę, łaskocze w stopy, ogrzewa ramiona i wybarwia włosy. Nie pyta zupełnie, czy ja mam ochotę. A ja wolę oglądać je nocą, w odbiciu miliarda gwiazd na nieboskłonie, w cichym księżycu sunącym po niebie. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje, że wolę. Tak gdzieś napisałam i się tego trzymam. Łatwiej mi płakać, niż śmiać się perliście. Choć tak doprawdy nie wiem, dlaczego. Ucieka mi czas skrzydłami motyla, a z każdym machnięciem bliżej mi do końca. Przyciężkie serce chciałoby odpocząć. Co mu tak nagle nic nie pasuje? Nie bije już mocniej w żadnym przypadku, nie podskakuje z radości, nie drży z przejęcia. Pora gorzkich żali nad sobą rozpoczęta. Dlaczego nie milczę o swych niedostatkach, dlaczego nie przybieram ugrzecznionych masek, dlaczego jestem innym wilkiem, a sobie sama osłem upartym? Nie potrafię powiedzieć, gdzie się zagubiłam, w którym momencie przestałam mieć kontrolę. Nie wiem dlaczego poniósł mnie nurt beznadziei, przerywany z rzadka przylądkami szczęścia. Dałam się porwać, nie stawiałam oporu. Teraz, za którymś z rzędu zakrętem, wypatruje kłody rzuconej na ratunek....


niedziela, 19 lipca 2020

Nie proszę o więcej

Nie pytaj.
Nie oczekuj odpowiedzi.
Milczenie przynosi ukojenie.
Czasem najlepszym sposobem, aby coś powiedzieć,
Jest nic nie mówić.
Nie każ  mi wstawać.
Za bardzo boli kolejny upadek.
Nie podnoś mnie, jeśli nie chcesz trzymać.
Każdy siniak na moim ciele to przecież osobna
Historia upadku.
Nie walcz  już ze mną.
Nie podniosę rękawicy.
Dawno złożyłam broń.
Moja zbroja rozpadła się na kawałki
Obnażając moje słabości.
Ale nie odchodź.
Nie kop leżącej.
Nie zostawiaj przegranej.
Odwróć tylko wzrok, nie mogę patrzeć
Na Twoją pogardę.
Nie wyśmiewaj.
Nie każ łzom płynąć.
Nie oskarżaj o brak dystansu.
Zapomniałam już jak się śmiać
Z samej siebie.
Zanuć piosenkę.
Naszą ulubioną.
Niech ukoją nas znajome dźwięki.
Źli ludzie przecież nigdy 
Nie śpiewają.
Odwołaj kolejny świt.
Skaż słońce na wieczną banicję.
Pozwól się schować w miękkiej pościeli.
Niech wyśnię sobie życie, w którym będę
Szczęśliwa.
Otwórz kolejne wino.
Upijmy się do nieprzytomności.
Wyzwólmy umysł od ciągłego myślenia,
Pijąc za porażki, co były i błędy
Co będą.



piątek, 17 lipca 2020

Lipna historia

Każdy ma jakieś wakacyjne wspomnienia. Ja miałam to szczęście, że jeździłam na kolonie organizowane przez zakład pracy mojego taty. Co dziwne, jednak nie te wakacje wspominam najmilej, a te spędzone w domu z dziadkami. Żadna anegdota w moim życiu nie pochodzi z tych wakacyjnych wyjazdów, jak gdyby w ogóle mi się nie przytrafiły. Najcudniej mi było w domu przy lesie, na gospodarstwie, na łąkach, na polu, wśród zwierząt, blisko natury.  Mój dom rodzinny graniczy z lasem i w czas mojego nastoletniego życia było to moje największe szczęście. Mogłam pójść  w zupełnie ciche, spokojne i niby obce miejsce, w sumie o dwa kroki od domu. Na skraju tego lasu rosła, i rośnie do dziś, ogromna lipa. Taka.jak u Kochanowskiego jak sądzę. Pod tą lipą było tak cudownie, było tak spokojnie, a latem pachniała obłędnie! Było tam jak w niebie,  postanowiłam więc zrobić małą ławeczkę, żeby móc sobie pod tą lipą siedzieć i cieszyć się tym pięknem. Miałam wtedy kilkanaście lat, z naciskiem na kilka, więc moje umiejętności budowania czegokolwiek były równe zeru. Niemniej, miałam sporo zapału i dużo - wydawało mi się - świetnych pomysłów. Wygrzebałam z szopki na drzewo dwa duże kawałki pnia oraz jakąś, w miarę dobrze wyglądającą, deskę.  Z garażu od dziadka wykradłam kilka największych gwoździ jakie były, oraz młotek.  Pełna zapału poszłam zbijać moją prowizoryczną ławeczkę, tłukąc niemiłosiernie młotkiem, który nie chciał trafiać w te gwoździe, a jak już trafiał, to krzywił je na wszystkie strony. Przyciągnięty podejrzanym halasem podszedł do mnie mój tata i uśmiechając się powiedział żebym zaczekała, bo on mi z tym pomoże. Okazało się, że gwoździe które zabrałam służyły do przybijania papy na dachu a młotek wzięłam największy z możliwych, którym niepodobna wbić jakikolwie gwóźdź dobrze i celnie. Kiedy tata skończył pracę, byłam bardzo zadowolona. Miałam wreszcie swoją ławeczkę, na której mogłam usiąść, na której mogłam siedzieć i czytać książki, a wiosną uczyć się do sprawdzianów.  Przesiadywałam tam latem, ilekroć miałam okazję i słuchałam śpiewu ptaków.  Często siadałyśmy tam z babcią po pracy, a ona opowiadała mi różne historie ze swojego życia. Opowiadała mi o ludziach, zdarzeniach, o uczuciach, o tym jak należy żyć, jakim należy być człowiekiem, jak należy postępować z ludźmi. Pamiętam, że te rozmowy były szczere, serdeczne, czasem zawierały jakąś zabawną anegdotkę, wierszyk lub powiedzenie. Zawsze jednak wynikało z nich coś dobrego. Babcia starała się przekazać mi wszystko to, czego nauczyło ją niełatwe życie. Czasem siedziałam tam sama, czytając książki i próbując odpocząć. Siadywałam tam z moją przyjaciółką i obgadywałyśmy wszystkich znajomych dookoła, bo wiedziałyśmy że w tym miejscu nikt nas nie posłucha i tajemnica zostanie tajemnicą.
Brdzo lubiłam też chodzić na spacery do lasu. Las był moim azylem, powiernikiem moich smutków, moich radości, moich tajemnic. Uwielbiałam tam chodzić bez względu na porę roku. Latem cieszyłam się ze śpiewu ptaków, z owoców;  jesienią zbierałam kolorowe liście i wdychałam ich cudowny zapach; zimą uwielbiam chodzić po kolana w śniegu, a wiosną obserwowałam jak przyroda budzi się do życia i jak wszystko rozkwita i przybiera barwę soczystej zieleni.
Las był zresztą dla nas bardzo ważny. Latem, kiedy tylko pojawiały się maliny, ubierałyśmy się z babcią od stóp do głów i wyprawiałyśmy się na zbiory. Zabezpieczałyśmy się porządnie przed kleszczami oraz przed pokrzywami, które często wyrastały wyższe od wszystkich krzaków malin. Na szyi miałyśmy powieszony dzbanek na mleko, albo inne naczynie do zbierania malin i wyruszyłyśmy w gąszcz. Z tych malin babcia przyrządzała pyszny, słodki, pełen witamin sok. Babcia robiła ten sok tradycyjnie, wyciskając owoce przez frotową pieluchę, specjalnie na ten cel przeznaczoną. Babcia miała niewiarygodną siłę w rękach, także potrafiła maliny wycisnąć w zasadzie do suchych wiórków, a sok w ten sposób wyciskany był gęsty o rubinowym kolorze. Później, w okolicach sierpnia, wyprawiałyśmy się na jeżyny. Tutaj sprawa była gorsza, bo jeżyny mają większe kolce i mniej są skore do współpracy. Wracałyśmy, mimo wszystko, z pełnymi dzbankami i też babcia przerabiała je na sok.
Jesienią z kolei  chodziliśmy z Tatą na grzyby. W sumie tata chodził na grzyby a ja z siostrami usiłowałyśmy go dogonić i nie zgubić się w lesie.  Tata chodził szybko i znajdował praktycznie każdy najmniejszy grzybek, po wyjściu z lasu miał pełną torbę i śmiał się z nas, że nawet gdybyśmy się potknęła o jakiegoś grzyba, to i tak byśmy go przeoczyły. A myśmy po prostu starały się za nim nadążyć, zdezorientowane zupełnie, gdzie nas prowadzi, a po kilkunastu skrętach w lewo, w prawo i gdziekolwiek, okazywało się, że nagle wychodzimy niedaleko domu.  Ja do dziś nie jestem dobra w zbieraniu grzybów i nawet kiedy czasem mąż namawia mnie na wspólną wyprawę, to należy mi je pokazać palcem, żebym je potrafiła dostrzec w trawie i zebrać. Poza tym,  boję się zbierać również dlatego że nie do końca wiem które z nich są jadalne, a niektóre ponoć są jadalne tylko raz, więc wolę nie ryzykować.
Zima to oczywiście spokojne spacery w wysokim śniegu, bo to jeszcze były czasy, kiedy śnieg padał każdą zimę. Las był głuchy, cichy, pusty, a dźwięki były wygłuszone przez miękki puchowy śnieg . Nawet jeżeli czasem byłam zmarznięta i miałam w butach pełno śniegu, a skarpetki były przemoczone, to i tak uwielbiam do tego lasu chodzić i się tym lasem cieszyć. Dziadek czasem zabierał nas zrobioną przez siebie bryczką na przejażdżkę po tym lesie. Była świetna zabawa, zwłaszcza, jeśli któraś z nas dostała oblodzoną sosnową gałęzią w twarz!
Uwielbiałam wiosną znajdować pierwsze zielone listki na drzewach, pierwsze kwiaty, które zakwitły w lesie, uwielbiałam spotykać dzikie leśne zwierzęta, bo i takie udawało się spotkać.  Widywałam sarny, zające, ślady dzików i lisów, a nieba pilnowały jastrzębie.
Ten las był dla mnie czymś w rodzaju herbatki uspokajającej, bo zawsze mogłam się tam wyciszyć, zawsze mogłam porozmyślać o tym, co akurat dzieje się w moim życiu, popłakać, pomarzyć, pośpiewać niesłyszana przez nikogo.  W czasie tych wielu lat, kiedy mieszkałam w domu rodzinnym, nie przyszło mi do głowy że w lesie mogłabym kogoś spotkać, jeżeli chodzi o ludzi, a już na pewno, że ten ktoś mógłby mi chcieć zrobić jakąś krzywdę. Myślę, że ta świadomość przyszła do mnie teraz, kiedy jestem dorosła, bardziej świadoma zagrożeń, kiedy mam własne dzieci. Wcześniej nie myślałam o tym, z nieprawdopodobną swobodą poruszałam się po tym lesie, znając go prawie jak własną kieszeń. Z jednej strony las był na tyle blisko domu, że kiedy mama mnie zawołała z podwórka potrafiłam przybiec w kilka minut. Z drugiej strony był na tyle odrębny, że kiedy chciałam uciec od wszystkich obowiązków, od rozmów, od krzyków, od zgiełku domowego, to ten las wydawał mi się taki odległy, taki daleki i czułam się w nim schowana przed całym światem.
Ławeczka pod lipą, chociaż przeszła kilka zmian, stoi tam nadal.  Dla mnie jest symbolem wszystkich pięknych rozmów, które tam odbyłyśmy z babcią, wszystkich zwierzeń z przyjaciółką,  spotkań z moim - wtedy narzeczonym - a obecnie mężem. Ta ławeczka pamięta ogniska, które robiliśmy na koniec lata, kiedy żegnaliśmy wakacyjny okres przesiadywania na podwórku, spotkania w gronie rodziny i przyjaciół. Dziś lipa jest już oczywiście dwa razy większa niż ta ze wspomnień. Pachnie obłędnie nadal, zwłaszcza teraz w lipcu wieczorami.  Wystarczy przejść przez podwórko i już czuć jej intensywny zapach, a w ciągu dnia aż po prostu drga powietrze wokół niej od mnogości pszczół i innych owadów siedzących w Jej kwiatach. Stoi tam potężna, niczym strażnik u bram zamku, wieża leśnego królestwa. Jest dla mnie łączniczką tego świata zapracowanego, zagonionego, a lasem, który był miejscem ciszy, spokoju, odosobnienia, odpoczynku. Obecnie, kiedy przyjeżdżam do rodzinnego domu i spoglądam w ten las, na moją ukochaną aleję, to widzę jak to wszystko niestety się zmieniło. Rzadko ktoś spaceruję tą aleją, zarosły ją krzewy, zagłuszyły gałęzie drzew nisko zwisające. Ktoś mu zrobił krzywdę wycinając ogromną ilość drzewa, rozjeżdżając go maszynami i ingerując w jego wygląd. Niestety, to już nie jest las, który noszę w pamięci i sercu. Pociesza mnie, że jego cisza jest stała i niezmienna, taką, jaką można usłyszeć tylko w lesie.


środa, 15 lipca 2020

Pukając do nieba bram

Być może nikt nie był zdziwiony, chyba każdy spodziewał się Jej odejścia. Jej udręczona twarz i bezwładne ciało bezlitośnie uświadamiały nas w ulotności tlącego się jeszcze w Niej życia. Ja w ostatnie dwa dni spodziewałam się może najbardziej, w końcu sama odprowadziłam Ją na lepszy świat.
Sen był wyraźny, prawdziwy, a każdy jego szczegół pamiętam do dziś.
Przyjechałam po Nią dużym czarnym samochodem. Doskonale wiedzieliśmy, że to Jej ostatnia podróż, z której już do nas nie wróci. I to ja miałam być Jej przewodnikiem. Mama usadowiła Ją na tylnym siedzeniu, a do bagażnika spakowała Jej wózek inwalidzki. Jechałyśmy długo, krętymi drogami pośród pustych łąk, dolin, pojedyńczych domów.  Z czasem, przy całkiem wyludnionej okolicy przejechałyśmy drewniany mostek nad niewielką, intensywnie niebieską rzeką. Dojechałyśmy na miejsce. Blade, niebieskie niebo nie zakrywała najmniejsza chmurka, a słońce świeciło dając przyjemne cieplo. Pośród soczystości zielonych łąk, złotych łanów zboża i ściany lasu na horyzoncie stał duży dom z czerwonej cegły. Na prawo od domu stał jakiś budynek gospodarczy a na lewo stodoła. Dom miał drewniane okna malowane na biało i białe firanki. Na dole jedno z okien było uchylone, a drzwi wejściowe otwarte. Babcia sama wysiadła z samochodu, bez niczyjej pomocy, w pełni sprawna i energiczna. Zachowywała się tak, jak gdyby znała ten dom na wylot. Pewna siebie weszła do domu i oznajmiła mi, że idzie na górę się przebrać i pójdzie pomóc reszcie w polu. Wzdłuż schodów na górę, po których szła Babcia, wisiały zdjęcia oprawione w ramki, nie dojrzałam jednak na nich nikogo. Pewne tajemnice tego miejsca nie zostały przede mną odkryte. Taką właśnie widziałam ją ostatni raz, kiedy wyprostowana z nienaganną trwałą i w ciemnej sukience szła schodami do góry. Dom,  kiedy tam weszłam,  sprawiał wrażenie, że ktoś dopiero co stąd wyszedł, zostawiając nóż do masła na blacie, uchylone okno i zapach chleba w powietrzu. Poszłam zobaczyć obejście. Była buda, ale bez psa, jakby ktoś zabrał go ze sobą dla towarzystwa, bo przecież nie było tutaj nikogo, przed kim byłby zmuszony bronić posiadłości. Po kątach widziałam jakieś stare maszyny rolnicze.  Stodoła stała otwarta na oścież, zupełnie pusta, jakby zabrano z niej właśnie sprzęty do pracy. Na jej tylnej ścianie rósł powojnik o intensywnie fioletowej barwie, zajmując praktycznie całą jej powierzchnię. Było tu cicho i pusto, ale byłam pewna, jak tylko stąd wyjadę mieszkańcy tego domu wrócą, aby Ją powitać. Będzie tu wesoło i radośnie. Bardzo chciałam tam zostać, w tym pełnym spokoju i ciszy miejscu. Ale nie mogłam chyba.
Wsiadając do samochodu obejrzałam się jeszcze raz na okolicę. Na prawo od domu dostrzegłam ogromne drzewo, chyba brzozę, które wyrastało z ziemi pod bardzo ostrym kątem i pięło się wysoko do góry, tak, że jego wierzchołek nie był widoczny. Najpiękniejsze w nim były jednak przepiękne, zwisające jak ogromne kiście winogron, białe puchowe kwiatki. Oplatały drzewo jak bluszcz, zwisając czasem aż do ziemi. Wokół krążyły maleńkie białe motylki. Będzie Jej tu dobrze, pomyślałam  wracając  ze snu do rzeczywistości.
Kilka dni później na pogrzebie płakałam bardzo. Za Tą, którą pamiętałam z całego swojego życia. Było mi żal, że nie mogę cofnąć czasu, że nie mogę z Nią znowu porozmawiać tak jak dawniej. A przede wszystkim żal, że nie mogę Jej odwiedzić tam, gdzie czekały na Nią spokój i miłość najbliższych.


poniedziałek, 13 lipca 2020

... miałam piękny sen

Miałam dziś piękny sen. W tym śnie byłam kobietą. Nie taką jednak, która chodzi w domestosowych spodniach. Taką prawdziwą, ze smukłą dłonią, pięknym uśmiechem, pachnąca zmysłowo. Prawdziwą, pewną siebie i śmiałą. Był w tym śnie mężczyzna, chyba przystojny choć nie widziałam twarzy. Tańczyliśmy razem. Rozmawialiśmy. Oddaleni od siebie szukaliśmy się wzrokiem. Czułam się dobrze, jak nigdy wcześniej. Swobodnie w tańcu i w rozmowie. Bezpiecznie. Ciepło. Elektryzująco. Spokojnie cieszyłam się każdą chwilą, czułam przecież, że nie muszę walczyć, nikogo udawać, rozmyślać nad każdym ruchem, wciągać brzucha i martwić się co będzie, jeśli zechce poznać mnie bliżej. W tym śnie byłam piękna, tym piękniejsza, że w pełni tego świadoma. Chciałam przyjemniej bliskości, zupełnie bezstresowej, bez kompleksów. Chciałam, aby z tego rozelektryzowanego powietrza między nami wyłoniła się potężna burza pożądania, miłości, emocji i przyjemności. Zwlekałam jednak zbyt długo... Wczesny letni świt, zazdrosny o mój twardy sen, wybudził mnie w najlepszym momencie. Zesztywniałe ręce z trudem odsunęły pościel a opuchnięte dłonie w niczym nie przypominały tych ze snu. Postać w lustrze, zaspana i pokołtuniona do reszty przywołała mnie do rzeczywistości. Od razu rzuciły mi się w oczy wałki tu i tam, obwisłości, zaokrąglenia w ilości większej, niż mi potrzeba. Już nawet nie tęsknię za tym pięknym ze snu. Nie chciałabym przejść wobec jego obojętności. Niczego mu przecież nie mogę zaoferować. Nikomu w zasadzie. Moja nagość nawet dla mnie jest przykra. Każdy kolejny x na koszulce przytłacza mnie swoim ciężarem. Ile są warte obolałe kolana, zgrubiałe stopy i szorstkie ręce? Rozminęłam się gdzieś po drodze z kobiecą subtelnością.
Zasnąć. Wyśnić sobie siebie taką, jaką chciałoby się być. Napisać kolejny nierealny scenariusz. Oszukać siebie choć na krótką chwilę. Poczuć się tym, kim się nigdy nie było.


piątek, 10 lipca 2020

Wyszłam z siebie, zaraz wracam

Ogólnie coś mi się popsuło. Świat nie wydawał mi się dobrym miejscem na życie. Na nic innego zresztą też nie. Bolało mnie każde wspomnienie. Słowa nie mówiły tego, co chciałam. Demony powyłaziły ze swoich lochów i urządziły sobie imprezę życia w mojej biednej, pustej głowie. Każdy krok robiłam w złą stronę, poczucie winy przygniatało mi barki. Chciałam gdzieś uciec, schować się, przeczekać, ale gabaryty trochę mi to utrudniły. Nie mogłam nadążyć za sobą, za życiem. W połowie wyścigu zmieniłam kierunek. I tak ciągle tylko oglądałam wszystkich plecy. Usiadłam na boku bez pomysłu co dalej. Męczyła mnie konieczność mówienia do innych, zresztą nikt nie słuchał tego, co chciałabym powiedzieć.  Zatapiając się w sobie, w swych smutkach i żalach, rozdrapywanych na nowo ranach, niespełnionych ambicjach i porzuconych marzeniach, poczułam na sobie silną dłoń  ratunku. Skuszona wizją życia bez przykrości codziennie przyjmowałam małą dawkę szczęścia, szczyptę snów pogodnych i łyżkę spokoju. Znalazłam swoją szklaną bańkę, przez którą świat nie był już zbyt szary. Ciepłą, cichą, wygodną, do której nie wlazły ze mną demony. Było mi dobrze, było mi bezpiecznie, bez łez, bez koszmarów, bez zbyt trudnych pytań. Nie opuszczałam jej ani na chwilę, niepewna, co mnie spotka na zewnątrz. Polubiłam mój świat bezpiecznej perspektywy. Wygodnego marginesu wyrzuconego poza nawias. Przytłumionej ciszy miarowego serca. Mój świat bez emocji, bez smutku i żalu. Z niedostępnymi emocjami innych, dla których barierą  była szklana kula. Codzienna dawka szczęścia przytępiała zmysły. Ograniczała zdolność oceny. Zbudowała mury wokół, broniące dostępu wszystkiemu. W mojej szklanej bańce kwiaty były sztuczne, a okno ze słonecznym widokiem namalowane. Nie było nic osobistego, ot, mała cela jakich są tysiące. Nagle się zorientowałam, że nie da się wyjść, nie można tak po prostu opuścić szklanej bańki, drzwi są zamknięte, na klucz trzeba poczekać. Odgrzebałam ukryte resztki dawnej furii i rozpędzona rozbiłam szklaną bańkę...

Leżę obolała, przygnieciona światem. Dziesiątki odłamków kaleczą mi ciało. Ze świeżych ran sączy się krew. Demony rzuciły się na mnie szarpiąc poleczone serce. Niebo zasnuły ołowiane chmury. Oczy szczypią od dawno nie widzianych łez. Zaczynam dostrzegać to, co przez rok było dla mnie zakryte. Poleżę tu trochę, może przestanie boleć. Poczekam. Może znów mnie uratuje...

wtorek, 23 czerwca 2020

Kochany Tato!

Tato!

Minął kolejny rok bez Ciebie. Bez Twoich odwiedzin, zapewne rzadkich, ale jednak. Bez Twoich ironicznych uwag, bardzo częstych. Bez wzniesionego z Tobą toastu. Bez zaśpiewanej wspólnie piosenki. Keyboard się kurzy w kącie za szafą, tęskni do Twoich muzykalnych palców. Zrobiłam kilka rzeczy nie zapytawszy Cię o zdanie i zupełnie bez Twojej pomocy. Nie popatrzyłam w roześmiany oczy, kiedy popełniłam kolejny wygłup. I brakuje mi Ciebie gładzącego wąsy, siedzącego cicho na ławce na placu. Brakuje mi pod palcami Twojej gęstej czupryny, którą głaskałam żegnając się z Tobą. Brakuje mi w ten dzień żelaznego uścisku, kiedy Ci składałam błahe życzenia. Choć były szczere, choć z głębi serca, to nigdy żadne z nich się nie spełniło... 
Brakuje mi wspólnego oglądania kabaretów, z Twoim krótkim śmiechem i wesołością w oczach. Wspólnego oglądania filmów późno w nocy, na których czasem przymykałeś oczy. I Euro i Mundialu, chociaż tak na co dzień żadne z nas się piłką nie interesowało. Odgadywania Twoich myśli zaledwie po westchnięciach, czasem wspólnej pracy, czasem kłócenia. 
Twoje wnuki wciąż rosną i poznają Cię na zdjęciach. Wiedzą, że byłeś. Podają Cię w liście gości na dzień dziadka w przedszkolu. Najmłodsza deklaruje, że Cię bardzo lubi i ja tym razem wierzę jej na słowo.
Świadoma swego szaleństwa, piszę rozdrapując rany. Wciąż jeszcze bym mogła pobiec rozkopać mogiłę, gdyby  mnie w ryzach nie trzymała normalność. Złościłam się na Ciebie milion razy w życiu. Czasem nienawidziłam tak mocno, jak kochałam. Zbyt wielu spraw nie rozumiałam, o zbyt wielu nie chciałeś po prostu rozmawiać. Ale czekam. Wspominam, patrząc w Twoje oczy na kolorowych zdjęciach. To wszystko kiedyś minie, siądziemy na ławce, opowiem Ci o wszystkim co było bez Ciebie.

sobota, 6 czerwca 2020

Wciąż tacy sami


Świat się skurczył, zmniejszył,
Na niebie tylko obłoki.
Podróże odłożone na później,
Horyzont nie taki daleki.
Długie godziny razem
I milion zbędnych rzeczy.
Zapasy tego, co nieprzydatne,
Deficyt zdrowego rozsądku.
Strachu na kilogramy na każdym kroku,
Dobrych rad nikt nie sprzedaje.
Można żyć bez kina, kawiarni,
Można bez błahych spraw.
Można odbyć odłożone rozmowy,
Dokończyć zaczęte kłótnie.
Zmiana na inne nie znaczy na gorsze,
Można przywyknąć na dłuższy czas.
Normalność nabiera nowego znaczenia,
Do czego chcemy wracać?
Za kim tęsknimy, a kto nam balastem,
Czy droższa galeria, czy własna rodzina?
Gdzie leży prawda i kto ją udźwignie?
Jak osądzą nas przyszłe wieki?
Czy świat się zatrzymał, jak wszyscy mówią,
Czy może jednak wciąż pędzi dalej,
Tam gdzie nie sięga nasza percepcja,
Tam gdzie się zyski liczą w bilionach,
Gdzie tworzą prawdę na własny użytek,
Gdzie się kreuje świat i rzeczywistość.
Dziecko się śmieje wciąż śmiechem niewinnym,
Serce kochane wciąż bije miarowo,
Trawa wciąż pachnie świeżo po skoszeniu,
Słońce wciąż wschodzi i gwiazdy wciąż świecą.
I my - wciąż tacy sami, choć nam mówią, że inni....

poniedziałek, 25 maja 2020

Nasza melodia


Porwała nas dziś ta nieznana melodia.
Twoja ręka na moich plecach,
Lekki uścisk dłoni i oddech na szyi.
Prowadzisz mnie delikatnie i pewnie zarazem,
Nie gubię kroków, nie mylę tempa.
Podążam za Tobą, płynę w Twych ramionach.
Muzyka mnie wypełnia, przenika do kości.
Każde uderzenie perkusji kieruje ma stopą,
Każda struna gitary wypełnia mi biodra,
Wszystkie wyśpiewane emocje w szybszym oddechu.
Osnuta Twoim ciepłem pachnącym perfumem,
Owiana melodią jak ciepłym wiatrem,
Czując na skórze rozedrgane powietrze,
Zamykam oczy i otwieram duszę.
Moja ufność zamknięta w Twojej dłoni,
Moja miłość w naszej bliskości,
Nasze poranione serca bijące jednym taktem,
Nasze oddechy zmieszane w jeden,
Twoja siła, którą czuję pod napiętą koszulą,
Twoje bezpieczne ramiona, do których zawsze mogę wrócić.
Kołysze nas ta melodia, każda jej nuta,
Uspokaja emocje, łączy nas podświadomie.
Intymność wystawiona na widok publiczny,
Tylko nas dwoje pośród tego tłumu.
Tylko my i nasza melodia
Kołyszącą serca w jeden takt miłości.

niedziela, 17 maja 2020

Gdybym była

Gdybym miała być stokrotką, jakich miliony są na świecie,
Chciałabym jedną być z najwyższych i w niebo sięgać ranną rosą.
Gdybym wróbelkiem miała być malutkim, którego każdy lekceważy,
To chciałabym srebrzystym głosem na najpiękniejszej śpiewać akacji.
Gdybym zaś miała być nasionkiem, które wiatr niesie daleko,
Chciałabym upaść na żyznej ziemi i wyrosnąć ze wszystkich największą.
Gdybym na oceanie kroplą była, co morska bryza porywa nagle,
Chciałabym na policzek upaść komuś, kto serce ma nieskalane.
Gdybym wiatrem była stworzona, niebieskie niebo miała za brata,
Chciałabym z oczu łzę osuszyć u najsmutniejszego dziecka świata.
Gdybym ziarenkiem piasku była, na bezkresach gorącej Sahary,
Chciałabym na najwyższej zaspie spoglądać w oczy srebrzystym gwiazdom.
Gdybym literką była w książce, nawet w najbardziej opasłym tomie
Chciałabym być tą, od której zaczyna się najpiękniejsze zdanie.
I nawet gwiazdą na firmamencie mogłabym być szczęśliwą,
Bo każdej nocy mogłabym błyszczeć, jak diament w najdroższej kolii.
Stokrotką jestem najmniejszą ze wszystkich i omijają mnie nawet pszczoły.
Wróbelkiem który nie znalazł domu i tęsknie na drzewie kwili.
Nasionkiem, które nigdy nie wzrosło, kroplą oceanu na dnie schowaną,
Wiatrem, który przeklina marynarz, piaskiem pod toną piasku.
Nie jestem nawet ważną literką, jedynie kropką w przypisie,
A gwiazdą może kiedyś i byłam, ale blask mój już dawno przeminął...

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

ziemniaczane story


Wiosna już pełną parą, więc jakoś też tak naturalnie wracam pamięcią do wiosen w mojej rodzinnej wsi, do naszego małego gospodarstwa, które przez sporą część czasu kręciło się wokół ziemniaków. Wiadomo, ważne były dla nas, ważne dla gawiedzi, dla sąsiadów, którzy czasem przychodzili po worek czy dwa. Kartofli musiało być dużo, musiały być swoje i musiały od zasadzenia dotrwać do wykopania. O tym wszystkim ta przydługawa historia.
Dla dziadka punktem honoru było zapewnienie naszej rodzinie takiej ilości ziemniaków na jesień, żeby do pierwszych zbiorów nie trzeba było kupować. Wprawdzie najczęściej późną wiosną i tak kupowaliśmy już je na targu, a te które ewentualnie zostały – pomarszczone do granic przyzwoitości – zostawialiśmy zwierzętom. Czynników powodzenia było wiele, w tym zupełnie od nas niezależne, jak pogoda, ale dziadek przy udziale nas wszystkich dokładał wszelkich starań, aby zimą spać spokojnie.
Pierwszym etapem po spokojnej zimie, było solidne odżywienie zaspanej i zmęczonej poprzednim rokiem ziemi. W tym celu mężczyźni naszej rodziny ładowali widłami na wielki wóz obornik, którego, dzięki naszym zwierzętom, mieliśmy pod dostatkiem. Starsze pokolenie dzielnie zaciskało zęby, zdając sobie sprawę, że ta stara metoda jest jednocześnie najlepszą, a młodsze po prostu grymasiło, że śmierdzi. Śmierdziało u nas, śmierdziało na polu, gdzie całą tę sporą ilość roztrząsano po całej szerokości, i – ostatecznie - śmierdziało u sąsiadów, którzy już wtedy wiedzieli, że wiosna nadeszła na nasze pole na dobre. Przestawało, kiedy dziadek zaprzęgał konia do pługa i zakopywał cuchnące witaminki pod warstwę ziemi, żeby tam wzbogaciły nasze pole. O nawóz na kolejny rok nie trzeba było się martwić, bo wiadomo, to, co żywe stało w chlewie, to swoje zjadło i swoje..... oddało.
Dziadek kontynuował najstarszą w rolnictwie i najlepiej sprawdzoną metodę płodozmianu. Tam, gdzie w zeszłym roku dojrzewało zboże, w tym stały równe rządki ziemniaków, albo grządki warzywnego ogródka, pastewnej marchewki i pastewnych buraków. Pole było dla nas i dla zwierząt które dla nas pracowały, dawały mleko, jaja, mięso, po prostu nas żywiły.
Ziemniaki do sadzenia czasem braliśmy ze swoich zeszłorocznych zbiorów. W tym celu siadałyśmy z babcią i przebierałyśmy je wszystkie, żeby wybrać te, które wielkością i „urodą” najlepiej nadawały się do posadzenia. Pamiętam, że pewnego roku nasze zapasy zakopane były w wielkiej ziemiance, przykryte słomą i ziemią. Najpierw trzeba je było stamtąd wydobyć a potem przebrać. Zdarzały się lata, kiedy dziadek chcąc wypróbować nową odmianę kupował ziemniaki do sadzenia na targu lub od zaprzyjaźnionego gospodarza.
Samo sadzenie było dość proste i przyjemne. Pamiętam, jak dawno temu nauczyła mnie tego babcia. Stawiasz stopę, rzucasz ziemniak, stopa – ziemniak, i tak na całej długości rządka. Dziadek nadzorował całą operację przechadzając się po równych rządkach wsparty mocnym kijaszkiem, który to również służył do wskazywania miejsca, gdzie ziemniaki były rzucone nierówno, za gęsto, za rzadko itp. Lepiej było pracować solidnie i się dziadkowi nie narażać. Kiedy wszystkie rządki były już równo obsadzone dziadek zaprzęgał konia i zakopywał je pod warstwą ziemi. Od tego dnia zachodził na pole niemal codziennie sprawdzać, czy już pojawiły się pierwsze listki, albo czy któreś z leśnych zwierząt próbuje zniszczyć naszą pracę. A próbowały często. Sarny regularnie obgryzały wszelkie zielone pędy, które ledwie wyrosły ponad ziemię, a dziki z impetem rozkopywały piękne, proste rządki w poszukiwaniu ziemniaków. Jednego roku uparły się szczególnie. Krótko po 7 rano obudziło mnie wołanie dziadka, który prosił, bym pomogła mu na polu. Godzina była cokolwiek wczesna, ale raczej nie przyszłoby mi do głowy, żeby się sprzeciwiać. Okazało się, że dziki rozkopały dość sporą część pola i porozrzucały ziemniaki gdzie bądź. Dopóki słońce chowało się za ścianą lasu a na ziemi siedziała poranna wilgoć można było uratować pole sadząc je z powrotem. Spędziłam tam ponad godzinę a na zdziwione spojrzenie taty po moim powrocie opowiedziałam krótko co się stało. Następnego dnia o podobnej godzinie dziadek zawołał mnie znowu i powiedział, żebym wzięła tatę do pomocy. Zakopywania było jeszcze więcej niż poprzedniego dnia. Dziadek wsparty na kiju chodził po polu sklinając chyba na wszystko co żywe i pokazując nam gdzie jeszcze leży wykopany ziemniak. Po trzecim dniu tata oświadczył, że dziki, jeżeli mają takie życzenie mogą sobie zjeść wszystkie ziemniaki świata i jemu to już naprawdę nie robi zupełnie żadnej różnicy. I obracając się na drugi bok nakrył się kołdrą. Więc walczyłam jeszcze sama. Dziadek próbował wszelkich możliwych sposobów, aby zniechęcić te podłe zwierzęta, ale bezskutecznie. Ostatecznie jednak my okazaliśmy się bardziej wytrwali w sadzeniu niż one w wykopywaniu i dały spokój.
Kolejnym bezwzględnym wrogiem naszych upraw była stonka ziemniaczana. Wraz z pierwszymi osobnikami dziadek wytaczał ciężkie działa w postaci mnie i moich sióstr zbierających wytrwale każdego owadzika i każdy zajęty listek. Dziadek brał natomiast jakiś okropnie śmierdzący specyfik i kropił nim te nasze ziemniaki jak ksiądz palmy na Wielkanoc. I zawsze, oczywiście, dziadkowi udało się znaleźć jakąś przegapioną stonkę pałaszującą sobie w najlepsze nasze smaczne polskie ziemniaki, i zrobić nam burę z tego powodu. Fakt, że stonka ma skrzydła a rządków było ze dwadzieścia w ogóle wydawał się nie mieć dla niego znaczenia.
W czerwcu, z początkiem wakacji zazwyczaj można było już wykopywać młode ziemniaczki na obiad. Samo kopanie też nie było takie sobie, zwyczajne. Na płocie wisiała specjalna motyczka do tego celu, a sposób kopania pokazał mi dziadek widząc, jak jednym machnięciem poszatkowałam połowę kartofli. Do krzaczka trzeba było się zabrać z boku, głęboko, aby jak najmniej ziemniaków skaleczyć. Wtedy się nie psuły i mogły dłużej leżeć. Pamiętam, jak cieszyłam się, kiedy wykopywałam same duże okazy, które szybko zapełniały wiadro a później garnek. Babcia wolała mniejsze, mówiła, że takie lepiej się jej obiera.
To co się ostało i dotrwało do września szykowało się na wykopki. Ale to już druga, pełna ciepłych wspomnień historia.

sobota, 18 kwietnia 2020

Moje ideały

Zmęczona jestem szukaniem ideałów.
Odległe ode mnie jak najdalsza gwiazda,
Życia nie starczy, żeby to dogonić.
Ich blask oślepia, że nie sposób się przyjrzeć,
Ale i bez tego wiem, że nie dam rady.
Ręce mam nie te i głowa nie taka,
Za ciasne horyzonty i kiepskie maniery.
Wiedzy mi nie starcza, ciała mi nadbywa,
Brak mi też odwagi, by się mierzyć z cudem.
Skłoniłam nisko głowę, pochyliłam kark,
Uznałam pokornie ich wyższość nade mną.
Czasem trzeba się pokłuć prawdą w oczy
I przegnać złe duchy marzeń jej świętością.
Nie każdy przecież może być wspaniały,
I ci przeciętni przecież są potrzebni.
Na naszym tle ich piękno bardziej błyszczy,
Ich wyjątkowość rzuca się w oczy.
Moja bylejakość szarzeje i blednie
Zatapiając się w tło mas niezliczonych.
Ile nas już było i ile jeszcze będzie?
Nie napisze o nas żaden biografista,
Nie pozostanie po nas żaden ślad na przyszłość.
Mała, szara mogiła i skromny pomnik
W czwartym rzędzie pod dumnie stojącym świerkiem.
Z czasem przestaną przychodzić, kłaść kwiaty,
Pamiętać, wspominać, na koniec przekopią.
Jedna ósma genu w trzecich pokoleniach
I niepewne  miejsce w kolejce do Zbawienia.

środa, 15 kwietnia 2020

...a po burzy słońce


Świat się zatrzymał, ludzie się zatrzymali, stanęły sklepy, galerie, kina, restauracje.  A życie idzie dalej. Czas nie stoi w miejscu. Kolejna pętla wokół Słońca przynosi kolejne święta, kolejną wiosnę, kolejne pierwsze kwiaty, pierwsze pąki na drzewach. Dzieci tak samo jak w zeszłym roku cieszą się z zajączkowych prezentów, uśmiechają się tak samo jak przed pandemią, cieszą się ze słodyczy, mają ochotę na zabawę, najbardziej na świecie pragną bliskości swoich rodziców. Nie potrzebują do tego pandemii, ograniczenia wolności, obostrzeń związanych z przemieszczaniem się i komunikowania tego na Facebooku w formie łzawych postów. Tak samo przyleciały pierwsze wiosenne ptaki, tak samo jak rok temu o świcie budzą mnie hałaśliwe kosy, tak samo jak w zeszłym roku na brzoskwini pojawiły się pierwsze pączki. Tak samo jak w zeszłym roku wyrosła zielona trawa. Czas płynie nieubłaganie, życie zatacza swój kolejny cykl, a natura nie przejmuję się tym, co trapi człowieka. Mówimy o powrocie do normalności, ale chyba dawno już od niej odeszliśmy. Chodzi nam raczej o powrót do standardów, do naszej zwykłej, codziennej pogoni za marzeniami, za celami, za pieniędzmi, za tym co daliśmy sobie wmówić że jest nam niezbędnie potrzebne. Potrzeba było zamknięcia w domu, żebyśmy zaczęli doceniać rodzinę, bliskość drugiego człowieka, wzajemne relacje i uczucia. To chyba nie jest normalne. Normalne byłoby dostrzeganie tego na co dzień w naszym codziennym zwykłym życiu. Ktoś mądry opowiedział kiedyś, że człowiek, kiedy coś traci zaczyna to doceniać. Czy nasza reakcja, refleksja nad istnieniem pozostanie z nami na czas naszej "normalności", czy rozpłynie się w szarej mgle zwykłej rzeczywistości? Jak bardzo życie musi nami potrząsnąć, żebyśmy się opamiętali na stałe?
Narzekamy na zamknięcie w domach, nie doceniając, że je mamy. Sklinamy na kolejki przed sklepami nie doceniając, że mamy z czym i po co tam stać. Marudzimy, że nie możemy spotkać się z bliskimi, nie doceniając, że nowoczesne technologie pozwalają nam być blisko. Lekceważymy zakazy i nakazy nie doceniając własnego zdrowia. Bunt płynie nam we krwi od pokoleń, nie zgadzamy się na obecną sytuację, chociaż niewiele możemy zmienić. Czy zostanie nam buntu, aby nie zgodzić się również na szaleńcze tempo życia, na rezygnację z siebie na rzecz utartych szablonów, na odkładanie wszystkiego na potem, na później...? Słuchamy wyssanych z palca faktów pseudo fachowców, pielęgnując w sobie poczucie strachu. Wizja wirusa chodzi za nami jak cień, snuje się posępnie, nie dając o sobie zapomnieć. A przecież życie zwycięża śmierć. Wiosna przychodzi po zimie. Martwa ziemia wydaje plon. Wśród panoszącego się zła, jak piękne kwiaty zakwitają ludzkie przejawy dobra i bezinteresowności. Po burzy zawsze wychodzi słońce.

piątek, 10 kwietnia 2020

Już tam nie ma Cię

Mam czyste nogi, bo mi je obmyłeś,
I brzuch mam syty po wspólnej wieczerzy,
I wyspana jestem po wspólnym czuwaniu,
Bo miłość moja do Ciebie wciąż niedoskonała.
Sprzedałam Ciebie za parę srebrników,
Wyrzekłam się Ciebie i wstyd mnie ogarnął,
W Twej drodze na górę nieść Ci nie pomogłam
I nie stałam odważnie kilka godzin przy krzyżu.
Słowa moje ranią jak miecz obosieczny
I zmęczona sobą szukam sensu życia.
Bez wiary że cokolwiek tu znaczę,
Bez nadziei że cokolwiek będę
Ukochałam w sobie tylko smutek szary.
A Ty mi całe życie wisisz przed oczami,
Rozpostarte ręce, pochylona głowa.
Rodzisz się człowiekiem, umierasz człowiekiem,
A przecież cały należysz do Boga.
Spoglądam w Twoją stronę, niepewna reakcji,
Tak wiele chcę powiedzieć, a Ty już wszystko wiesz.
I mimo wszystkich lęków, mimo wielu łez,
Przybiegam znów do grobu, lecz.... już tam nie ma Cię.

niedziela, 5 kwietnia 2020

i Jezus też się bał...

Zewsząd spoziera statystyka, liczby wyrażane w dziesiątkach i setkach tysięcy, niezliczone odmiany dobrych rad i "eksperckich" wypowiedzi. Epidemia. Pandemia. Strachu, niepewności, lęku, wreszcie wirusa. Wirusa który bardzie niż płuca zatruwa serca wszystkich ludzi na całym świecie. Zasiewa zwątpienie, chęć odosobnienia, zamyka nas w domach, w kokonach bezpiecznej izolacji od rzeczywistości. Sączy się w nas kolorowym strumieniem telewizyjnych przekazów, inspirowanych chęcią sprzedania sensacji, jakiej w naszym życiu nie było od jakichś dziesięcioleci. Wgryza się w nas świdrującym poczuciem zagrożenia, najgorszego jakie znamy - chorobą i śmiercią. Strach jest dla ludzi czynnikiem ratującym życie, a - ponoć - lenistwo, matką wynalazków. Strach kazał naszym przodkom uciekać przed tygrysem, strach pomaga uniknąć wielu groźnych sytuacji. Instynktowny i najbardziej pierwotny odruch, kiedy stykamy się z nieznanym.  Przesadny i paraliżujący pozbawia zdolności właściwej oceny sytuacji i zdroworozsądkowego zachowania. Niektórzy boją się pająków, inni wysokości, ptaków, owadów, samochodów. Zdecydowana większość ludzkości bała się i boi do dziś cierpienia a przede wszystkim śmierci. Dlatego modlimy się o spokojną śmierć, najlepiej we śnie, bez poprzedzającej ją choroby naznaczonej cierpieniem. Uciekamy od cierpienia innych, a własne napawa nas lękiem, nawet przerażeniem. Ból łamie ciało i ducha. Unicestwia człowieczeństwo w nas. Poniża i odbiera godność. Każdego dnia straszą nas kolejnymi ciężkimi przypadkami, wypełniają nasze myśli obrazami cierpiących ludzi, z grymasem bólu i przerażenia na twarzy. Wypalają nam go pod powiekami, aby towarzyszył nam zawsze, kiedy wrócimy myślami do otaczającej nas rzeczywistości. Wyznają kult śmierci, z niespotykaną skrupulatnością wyliczając kolejne przypadki śmiertelne. A my się boimy. A ze strachem nam nie do twarzy. Ze strachem nam obco. Nerwy jak dzikie konie galopują nam we krwi, małe bomby wybuchają przy najmniejszej iskrze. Zamknięci w domach zaczynamy się nienawidzić. Z tęsknotą myślimy o nudnym obiedzie u mamy, o sztywnych urodzinach od szwagra. Brakuje nam ludzi, życia, przestrzeni. Lęk i depresja wyciągają do nas swoje szpony, upatrując łatwy łup w przerażonych sercach. Boimy się nieznanej choroby, ciąży nam przypomniana ulotność życia, wygrzebane ze  średniowiecza "memento mori". Szukamy pociechy w modlitwie, oglądamy Papieża na pustym placu, tęsknimy za kościołem w którym nas dawno nie było. Dziś trudno nam uwierzyć, że cierpienie uszlachetnia, że śmierć może być dopiero początkiem. Nic dziwnego. Wiara to wysiłek, wiedza to przywilej, którego nie mamy. Zanurzeni w chwilowej ufności we wszechmoc Boga, liczymy na cud. Odegnania nieprzyjemności na rzecz spokojnego, miłego, komformistycznego życia.  A przecież to nic wielkiego się bać. To żaden wstyd. Czując się panami na tej ziemi pożegnaliśmy to uczucie. A ono jest nam potrzebne. Odkrywa znaczenie wszystkiego, co zdążyliśmy strywializować. Na nowo ustawia perspektywę, kalibruje wartości. Przecież nawet Jezus się bał. Bał się, wtedy w Ogrójcu, wcale nie miał ochoty umierać. Młody, z garstką przyjaciół, popularny, może zakochany? "Wziąwszy ze sobą Piotra i dwóch synów Zebedeusza, począł się smucić i odczuwać trwogę."(Mt 26,37); "Wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i począł drżeć i odczuwać trwogę.(...)I odszedłszy nieco do przodu, padł na ziemię i modlił się, żeby - jeśli to możliwe - ominęła Go ta godzina." (Mk 14,33.35) Wszyscy się boimy, o siebie, o innych. Słusznie, czy dlatego, że komuś na tym zależy...? Poddani ekstremalnemu doświadczeniu społecznemu, bezbronni i w malignie wykluczających się informacji. Bójmy się trochę, odczujmy trochę strachu, dajmy się skalibrować, wyzerować. Wszak i Jezus się bał....




  • Cytaty zaczerpnięte z "Biblia Tysiąclecia" Wydanie 5.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Rola życia


Czy możemy zacząć jeszcze raz? To przedstawienie mi nie wyszło. Wolałabym zacząć go jeszcze raz. Przyjdę na każdą próbę, nie będę improwizować. Będę się trzymać scenariusza, niczego nie dodam od siebie. Przemyślę każdą kwestię, aby brzmiała prawdziwie, postaram się o poprawny akcent i nie pogubię końcówek. Pójdę do charakteryzacji, zażądam najładniejszej twarzy, złocistych włosów i szczupłej sylwetki. Dodam trochę uroku i szczyptę inteligencji. Wybiorę najładniejsze stroje, szyte specjalnie dla mnie. Niczego nie będę udawać, nie zostawię miejsca dla sztucznych emocji. Pójdę na całość za drugim razem, nie mam zamiaru siebie oszczędzać.
Zmieńmy tylko reżysera. Ten mi nie przypadł do gustu.  Jakiś reżyser z pasją, z którym się nie będę kłócić. Fabuła nieciekawa, żadnych zwrotów akcji, dialogi oklepane, ogólnie wieje nudą. Może dodać dramaturgii, może więcej romansu?  Może inna sceneria, może inny klimat? Inni aktorzy świetni, a moja rola beznadziejna.
Tego, co teraz gramy, nikt już nie chce oglądać, brawa już dawno umilkły. Główna aktorka pewnie się zapije, juz teraz wszystkie wyrzuty sumienia odurza sporą dawką alkoholu. Niewypowiedziane myśli, niepokochani ludzie, zmarnowane szanse i niespełnione marzenia zajmują głównie jej myśli . Odeszliśmy daleko od scenariusza, nikt już nie ma planu na następny akt, wszystko dzieje się przypadkiem. Nikt nie konsultuje kwestii, charakteryzator poszedł do domu, na stroje wyczerpał się budżet. Plan zdjęciowy bezładny i gustu w nim nie ma za grosz. Jak się z czymś takim pokazać, komu to zaprezentować?
Inni grają przeboje, arcydzieła, perełki sztuki. Wszystko mają dopracowane, nikt nie myli ról. Kwestie są wyważone, aktorzy z najlepszych szkół. Jak tu się z nimi porównać, jak stanąć z nimi w konkury? Mogłabym co najwyżej dostać nagrodę pocieszenia w konkursie najgorsza rola życiowa.
Niestety, nie dają drugich szans, maszyna ruszyła i mknie do końca. Do finału tej grafomańskiej sztuki. Żal, że tyle zepsułam, że zbyt wielu spraw nie da się już odkręcić. Muszę się napracować, aby jeszcze ją uratować, aby po ostatnim ukłonie, gdy zapadnie kurtyna czasu, mieć poczucie że to jednak była najlepsza rola na świecie. Rola w spektaklu życie.