środa, 15 lipca 2020

Pukając do nieba bram

Być może nikt nie był zdziwiony, chyba każdy spodziewał się Jej odejścia. Jej udręczona twarz i bezwładne ciało bezlitośnie uświadamiały nas w ulotności tlącego się jeszcze w Niej życia. Ja w ostatnie dwa dni spodziewałam się może najbardziej, w końcu sama odprowadziłam Ją na lepszy świat.
Sen był wyraźny, prawdziwy, a każdy jego szczegół pamiętam do dziś.
Przyjechałam po Nią dużym czarnym samochodem. Doskonale wiedzieliśmy, że to Jej ostatnia podróż, z której już do nas nie wróci. I to ja miałam być Jej przewodnikiem. Mama usadowiła Ją na tylnym siedzeniu, a do bagażnika spakowała Jej wózek inwalidzki. Jechałyśmy długo, krętymi drogami pośród pustych łąk, dolin, pojedyńczych domów.  Z czasem, przy całkiem wyludnionej okolicy przejechałyśmy drewniany mostek nad niewielką, intensywnie niebieską rzeką. Dojechałyśmy na miejsce. Blade, niebieskie niebo nie zakrywała najmniejsza chmurka, a słońce świeciło dając przyjemne cieplo. Pośród soczystości zielonych łąk, złotych łanów zboża i ściany lasu na horyzoncie stał duży dom z czerwonej cegły. Na prawo od domu stał jakiś budynek gospodarczy a na lewo stodoła. Dom miał drewniane okna malowane na biało i białe firanki. Na dole jedno z okien było uchylone, a drzwi wejściowe otwarte. Babcia sama wysiadła z samochodu, bez niczyjej pomocy, w pełni sprawna i energiczna. Zachowywała się tak, jak gdyby znała ten dom na wylot. Pewna siebie weszła do domu i oznajmiła mi, że idzie na górę się przebrać i pójdzie pomóc reszcie w polu. Wzdłuż schodów na górę, po których szła Babcia, wisiały zdjęcia oprawione w ramki, nie dojrzałam jednak na nich nikogo. Pewne tajemnice tego miejsca nie zostały przede mną odkryte. Taką właśnie widziałam ją ostatni raz, kiedy wyprostowana z nienaganną trwałą i w ciemnej sukience szła schodami do góry. Dom,  kiedy tam weszłam,  sprawiał wrażenie, że ktoś dopiero co stąd wyszedł, zostawiając nóż do masła na blacie, uchylone okno i zapach chleba w powietrzu. Poszłam zobaczyć obejście. Była buda, ale bez psa, jakby ktoś zabrał go ze sobą dla towarzystwa, bo przecież nie było tutaj nikogo, przed kim byłby zmuszony bronić posiadłości. Po kątach widziałam jakieś stare maszyny rolnicze.  Stodoła stała otwarta na oścież, zupełnie pusta, jakby zabrano z niej właśnie sprzęty do pracy. Na jej tylnej ścianie rósł powojnik o intensywnie fioletowej barwie, zajmując praktycznie całą jej powierzchnię. Było tu cicho i pusto, ale byłam pewna, jak tylko stąd wyjadę mieszkańcy tego domu wrócą, aby Ją powitać. Będzie tu wesoło i radośnie. Bardzo chciałam tam zostać, w tym pełnym spokoju i ciszy miejscu. Ale nie mogłam chyba.
Wsiadając do samochodu obejrzałam się jeszcze raz na okolicę. Na prawo od domu dostrzegłam ogromne drzewo, chyba brzozę, które wyrastało z ziemi pod bardzo ostrym kątem i pięło się wysoko do góry, tak, że jego wierzchołek nie był widoczny. Najpiękniejsze w nim były jednak przepiękne, zwisające jak ogromne kiście winogron, białe puchowe kwiatki. Oplatały drzewo jak bluszcz, zwisając czasem aż do ziemi. Wokół krążyły maleńkie białe motylki. Będzie Jej tu dobrze, pomyślałam  wracając  ze snu do rzeczywistości.
Kilka dni później na pogrzebie płakałam bardzo. Za Tą, którą pamiętałam z całego swojego życia. Było mi żal, że nie mogę cofnąć czasu, że nie mogę z Nią znowu porozmawiać tak jak dawniej. A przede wszystkim żal, że nie mogę Jej odwiedzić tam, gdzie czekały na Nią spokój i miłość najbliższych.