czwartek, 17 stycznia 2019

magiczna choinka

To trwało tylko ułamek sekundy. Mgnienie chwili, kiedy poczułam się przeniesiona w czasie do lat bezpowrotnie minionych. Do siebie w wersji kilkunastoletniej, w naciskiem na kilku. Jakby za sprawą magicznej różdżki ktoś pozwolił mi poczuć atmosferę, klimat i ciepło mojego domu z dawnych czasów. Domu w którym mieszkało siedem osób, dwa pokolenia i milion problemów. Domu w którym u babci zawsze palił się ogień w piecu, a na nim stał czajnik pełen wrzątku. Zawsze można było napić się ciepłej herbaty, dostać ukrywane przed dziadkiem ciasteczko, kawałek czekolady albo  jabłko. Można było usiąść i nawet nic nie mówić, ale ogrzać się w przyjemnym cieple pieca i ludzi. Można było uciec przed zagniewaną mamą, która akurat rzucała gromami. Można było posłuchać dawnej historii o czasach wojny opowiadanej przez babcię, pośpiewać z nią piosenki, albo nauczyć się zabawnej rymowanki. Święta zawsze były ciepłe, pachniały sosnową żywicą, makówkami, karpiem, pomarańczami i maślanymi ciasteczkami. Na Wigilię mama robiła pięć dań, ale za to jedynych w swoim rodzaju, wyczekiwanych cały rok. Cały dom pachniał pieczonym karpiem i moczką. Podczas życzeń, dziadek  - chłop ze stali - zawsze płakał ze wzruszenia. Śpiewaliśmy kolędy, dla dziadka zawsze "Cichą noc" po niemiecku. U dziadków zawsze stała żywa choinka, sosna, przyozdobiona prawdziwymi szklanymi bombkami i żarowymi lampkami. Takimi z gwintowanymi żarówkami, które dawały mocne, ciepłe światło. Uwielbiałam siedzieć w ciemnym pokoju i patrzeć na tę choinkę. Właśnie taki widok - żywej choinki oświetlonej takim kompletem światełek przeniósł mnie w ten dawny czas. Do domu, który zmienił się na zawsze, do ludzi, których dziś już ze mną nie ma, do mnie samej, szczęśliwej niewinnym i niczym nie zmąconym szczęściem dziecka...