wtorek, 18 września 2018

kiedy wreszcie dorosnę...

Pamiętam, kiedy jako młoda dziewczyna buntująca się dla zasady przeciwko wszystkiemu, co ustanowią rodzice, słyszałam wielokrotnie magiczne stwierdzenie" kiedy będziesz dorosła i pójdziesz na swoje będziesz sobie mogła robić co chcesz!". Dorosłość a w pakiecie również wyprowadzka z domu, jawiła mi się jako cudowny błogostan wolnej woli, samostanowienia i wolności w ogóle. Osiągnięcie ogólnie przyjętego progu dorosłości zrobiło niewielkie wrażenie na moich rodzicach dlatego zaklęcie powtarzali nadal, jedynie trochę zmodyfikowane, stosownie do faktu pełnoletności ich córki. "Jak będziesz na swoim będziesz sobie mogła robić co chcesz". Amen. Zatem niezrażona przeciągającym się okresem wyczekiwania snułam swoje plany i marzenia odnośnie wielkiej chwili pójścia na swoje  i robienia tego co to się tylko mi będzie podobać. Miało być zatem sielsko anielsko w przytulnym, gustownie urządzonym mieszkanku, pełnym zapachowych świeczek, z kubkiem liściastej herbaty popijanym przy zachodzie słońca w akompaniamencie ulubionej muzyki. Miały być popołudnia w kawiarni w towarzystwie moich koleżanek, spacery z pieskiem po parku i ogólnie święty spokój od wszelkich "proszę to natychmiast zrobić". Fakt mojego opuszczenia domu rodzinnego miał miejsce w dniu mojego ślubu, kiedy to - niewiele wiedząc o życiu a jeszcze mniej o samodzielności - szczerzyłam się szczęśliwa, że oto wreszcie będę na SWOIM. Szybko jednak okazało się, że większość rzeczy które zapełniają mi dzień robię nie dlatego, że jestem dorosła i na swoim i mam na nie ochotę ale dlatego, że jestem dorosła i na swoim i muszę je zrobić bo nikt inny tego za mnie nie zrobi. Okazało się również już na początku, że z moich marzeń niewiele zostało. Na wystrój który spełniałby moje kryteria zwyczajnie nas nie było stać, trzeba było się zadowolić tym, co akurat było. Tak jest zresztą do dziś, bo chociaż pieniędzy przybywa to i gusta się zmieniają... Zamieszkaliśmy na wsi, bo tak taniej a pies miał na tyle duży ogród, że na spacery wcale chodzić nie musiał. Początkowy zapał, żeby robić coś dla siebie, choćby orać nosem ziemię ze zmęczenia szybko się wypalił a zajęcia z tych ulubionych wędrowały na listę nigdy nie nadchodzącego "potem". Praca, zakupy, sprzątanie, gotowanie, bezmyślnie obejrzany program w telewizji i na nowo. Oczywiście, wcale nie musiałam składać prania od razu, kiedy było suche, ani sprzątać w sobotę, ani też co tydzień pastować butów, ale marna to była wolność, bo podszyta wyrokiem w zawieszeniu, przecież ostatecznie i tak należało te sprawy załatwić. Jednak nikt nie patrzył mi do talerza, nie komentował do której śpię w niedzielę i czy w ogóle wstaje. Coś jednak było fajnego! Ucząc się życia i spijając słodycz dorosłości, aż mnie mdliło, przeżyłam kilka, dość przyzwoitych lat małżeństwa, i pojawiły się dzieci. Obowiązków przybyło odwrotnie proporcjonalnie do ich wielkości. Lista rzeczy które kiedyś wreszcie zrobię, bo mam na nie ochotę, jestem dorosła i na swoim tak jakby, wciąż się zapełnia. Kiedy miałabym kilka minut dla siebie, żeby np. umyć włosy, zachowuję się jak mama z obrazka na facebook`u - sprzątam całą łazienkę zapominając po co tam przyszłam. Między jednym  donośnym "Mamooo!" a drugim rozmyślam, kiedy to nastąpi ten cudowny sielski anielski błogostan wolnej woli obiecywany przez rodziców. I odkryłam! Kiedy dzieci dorosną i pójdą na swoje!

Więc może tak powinna brzmieć złota zasada? "Kiedy będziesz dorosły i pójdziesz na swoje, będę mogła wreszcie robić co mi się podoba!!"

wtorek, 11 września 2018

Kali jeść Kali spać

Podzieliłam się ostatnio ze znajomą pewną informacją, której źródłem był wszechobecny internet. "-może jest fejkowa*", "-jaka??" "- nieprawdziwa, zmyślona". No to rozumiem, fejku niekoniecznie, podobnie jak ostrzeżeń przed spojlerem na stronach filmowych, gdzie mi kojarzy się wyłącznie z częścią samochodową. Idę do sklepu a tam czeka na mnie smofi, do złudzenia przypominające koktajl, ale odpowiednio przez tę dziwną nazwę droższe. Pizza i kebab jakoś się już przyjęły ale zaczyna być modna szoarma przez każdego sprzedawcę inaczej wymawiana, tak, że do końca czasem nie wiadomo czy to o to chodzi. Restauracyjnie aperitif jest nam już znany, niemniej warto wiedzieć czym jest amis busz i że tym się człowiek nie naje do syta. Przekąska brzmiałoby przecież trywialnie, kiedy się podaje mus homarowy z kozim serem i konfiturą z pomidorów. W świecie mediów społecznościowych zawrót głowy, począwszy od lajkowania przez subowanie, do czilałtu i różnych skrótów myślowych  których źródło jest w angielskim języku a nie polskim. 
Język jest żywy, nie tylko anatomicznie, dlatego przez lata rozwija się, przeinacza, ulega modom i wpływom. Wiele w naszym ojczystym języku naleciałości i zapożyczeń z różnych europejskich języków, które to w części się spolonizowały a w części pozostały oryginalne. Mamy przecież nasz ukochany schabowy, mamy też zapożyczony z francuskiego kotlet, ale są one bardzo polskie i rodzime. Także niemiecki burmistrz i angielski mecz wcielono do naszego języka polonizując ich pisownię i wymowę. Z drugiej strony mamy eleganckie foyer w teatrze, ale mamy je od tak dawna, że już się przyjęło. Francuskie zwroty pozostały nam z czasów dawnych, gdy elita europejska posługiwała się tym językiem. Dzisiejsza elita posługuje się jednak angielskim i dzisiejszy język  jest tak zwariowany na punkcie języka angielskiego, że dla zrozumienia jakiegoś tekstu warto się wyposażyć w słownik wyrazów obcych.  Trudno nawet poszukać sobie pracy, oferty dotyczą najróżniejszych menadżerów, sales menadżer, pablik rilejszon menadżer i jeszcze trzy tuziny innych menadżerów, tylko robić nie ma komu. A zwykła księgowa, choć łeb tęgi, gdy nie zna angielskiego to oferty dla siebie nie znajdzie. Język nasz piękny ojczysty naszpikowany jest wyrazami obcymi jak sernik rodzynkami. Co gorsza dla wielu te wyrazy obce są zupełnie obce. Profesor Miodek ma coraz więcej zmarszczek a profesor Bralczyk coraz mniej i tak już siwych włosów od tej angielskiej mody wypierającej nasze piękne słowa. Ancymonek, rzęsiście i prażynki wygrały w plebiscycie Biblioteki Śląskiej na najpiękniejsze polskie słowa. Czyż warto je zastępować obco brzmiącymi wyrazami? Obcokrajowcom w naszym języku podobają się słowa szczęście, dżdżysty, miś, dźwięk. Nasz język jest piękny i bogaty a my nie tylko zaśmiecamy go obcymi słowami ale również uparcie zubożamy jego różnorodność poprzez jego kolokwializację. Używamy słowa "fajny" jak wytrychu zapominając o bogactwie językowym. Można przecież powiedzieć: genialny, kapitalny, klawy, morowy, najlepszy, obłędny, odjazdowy,  pierwszorzędny, rewelacyjny, świetny, w dechę, wspaniały, ładny, piękny, przyjemny, wysmakowany, bajeczny, wybitny, wyborowy  wyśmienity, znakomity, cudowny, fenomenalny, imponujący, oszałamiający, nadzwyczajny, genialny, kapitalny.
Czytajmy klasyków, bawmy się językiem!


*zachowałam pisownię wg wymowy a nie oryginalnej pisowni