czwartek, 1 sierpnia 2019

zapach złotem malowany

Są dwa zapachy na świecie które już na zawsze będą mi przypominać o szczęśliwym dzieciństwie spędzonym na wsi, pod lasem, na małym  gospodarstwie moich dziadków, z którymi mieszkaliśmy wspólnie. Pierwszy z nich to zapach kwitnącej lipy, słodki do przesady, miodowy, duszny a w upalne dni wręcz mdlący. Lipa stała u wejścia do lasu, zaraz za naszym podwórkiem, i stoi tam zresztą do dziś, pod nią prowizoryczna ławeczka, na której lubiłam siadać i  po prostu rozmyślać. Czasem siadywała tam ze mną babcia rozmawiając ze mną o różnych sprawach, czasem czytałam tam lektury a w czasach studenckich uczyłam się na letnią sesję. Ilekroć czuję zapach lipy przypominam sobie te piękne chwile. Drugim zapachem jest woń koszonego zboża. Duszny, podszyty polnym kurzem, rozedrgany od ciepła mączny zapach koszonego i młóconego we wnętrzu kombajnu zboża. Nie zdawałam sobie nawet z tego sprawy, jednak kiedy kilka dni temu za płotem naszego ogrodu dwie potężne maszyny rozpoczęły pracę na wielgachnych łanach złotego zboża, wraz z zapachem wiatr przywiał wiele wspomnień z młodości. Jedni narzekali na hałas, inni na kurz a ja siedziałam na małej ławeczce wdychając dobrze znany zapach i zanurzając się we wspomnienia...
Pole dziadków było naprawdę niewielkie, przylegające do lasu, podzielone na trzy części: zboże, ziemniaki i ogródek warzywny, co roku w innej kolejności. Jego plony służyły nam w utrzymaniu zwierząt gospodarskich a także na nasze bieżące potrzeby. Stanowiło ono oczko w głowie dziadka, który codziennie doglądał swoich plonów, szacował zbiory regularnie je zaniżąjąc i oceniał straty, zawsze wyolbrzymiając. Żniwa były jednym z większych wydarzeń w życiu gospodarskim i należało solidnie się do nich przygotować. Z biegiem lat uczestniczyłam w coraz większej ilości prac, raz że miałam dużo sił i byłam dobrym pomocnikiem, a dwa, że dziadek po prostu lubił ze mną pracować, bo mu nigdy nie odmawiałam. Zupełnie nie było warto, zawsze kończyło się to obrazą ze strony dziadka i zepsuciem atmosfery w całym domu na co najmniej kilka dni. Zupełnie nie było warto. Mój dziadek zresztą był osobą, która umyśliwszy sobie cokolwiek, natychmiast podejmowała się realizacji tegoż, a ja w okresie wakacyjnym byłam zawsze pod ręką. Dziadek nie znosił pracowac sam a najbardziej lubił pracę zorganizować i nadzorować.
Zboże przechowywaliśmy na suchym poddaszu nad letnią kuchnią. Wymagało ono oczywiście wysprzątania i to gruntownego. Objawiało się to zataszczeniem na owo poddasze mioteł i łopat, wszczynaniem nieprzeniknionych tumanów dusznego, gorącego kurzu o "zapachu" starego zboża, mysich i kocich odchodów oraz potu uwięzionych w tym wszystkim amatorów sprzątania. Zawsze wychodziłam stamtąd oblepiona potem, kurzem i brudem, a mój kaszel jeszcze kilka dni przypominał mi, co robiłam. Również słoma była cenna, stanowiła bowiem posłanie dla zwierząt, była więc pieczołowicie zbierana z pola i przechowywana w stodole. Tam również robiono porządki. Czasem na dole, w miejscu gdzie dawno temu stał żłób dla konia, jeżeli miała być kostkowana, lub nad chlewem, kiedy miała być zebrana luzem. Pamiętam szczególnie jeden rok, kiedy robiliśmy z dziadkiem porządki przy dawnym żłobie, usuwając starą, nieprzydatną już słomę. Pod jej warstwą nie zauważyliśmy starego, zzieleniałego kaczego jajka, które dziadek nieopatrznie rozbił, uwalniając okropny smród. Prawdopodobnie zrobiłam się równie zielona jak to jajko, kilka razy zbierało mi się na wymioty. Dziadek się ze mnie podśmiewywał, ale sam minę miał nietęgą! Do dziś jestem przekonana, że kacze zepsute jajo śmierdzi najgorzej na świecie, w każdym razie gorzej niż kurze!
Do zbioru zboża należało przygotować wóz, do którego u nas zaprzągano konia. Podwyższaliśmy boki, bo chociaż dziadek zawsze lamentował, że w tym roku nic nie będzie, to jednak na wszelki wypadek szykowaliśmy się na wielkie plony. I często rzeczywiście takie były. Wóz wykładaliśmy plandeką, tak, aby  żadne ziarenko się nie zmarnowało, spadając na ziemię przez szpary w deskach. Drugi wóz rozbieraliśmy do cna i robiliśmy z niego wóz drabiniasty, specjalnie na słomę. Bywały i takie lata, że oba wozy podwyższone i zabezpieczone plandekami stały w pogotowiu i oba były zasypane zbożem.
Mój dziadek nie był minimalistą, jeśli idzie o gospodarstwo. Raczej wszystko robił z rozmachem. Angażował całą naszą rodzinę, mamę, tatę, mnie  a później także moje siostry, siostrę mamy z mężem i jedynie babcia, z racji astmy miała zadanie zorganizowania wody, piwa i herbaty a także miejsca do mycia. Gdy byłam mała podniosłość żniw była dla mnie tak oczywista, że całe to zamieszanie wydawało mi się absolutnie niezbędne. Z wiekiem zaczęłam zauważać, że pracy wcale nie jest aż tak dużo, a my wszyscy po prostu depczemy sobie po piętach. Wtedy zrozumiałam  i zaczęłam podzielać rozdrażnienie ojca tym nadmiernym rozdmuchiwaniem sprawy. Ale dziadek taki już był.
Zanim przyjechał kombajn dziadek chodził i  ścinał kawałek pola kosą, a ja, czasem, według jego instrukcji zbierałam ścięte źdźbła w snopki i wiązałam kawałkami słomy zręcznie skręconymi tak, jak mnie tego nauczył. Te ostrożnie ścinane kępki służyły dziadkowi do wypełniania siennika, bowiem długie lata sypiał właśnie na takim tradycyjnym, wypychanym słomą sienniku. Te snopki młóciliśmy ręcznie, po staremu, po prostu cepem. Dla mnie była to świetna zabawa, choć muszę przyznać, że opanowanie tego fachu przysporzyło mi kilku siniaków.
W dniu przyjazdu kombajnu dziadek od rana wypatrywał jakiegoś nieszczęścia, z którego największym mogło być gradobicie, które pozbawiłoby kłosy ziaren a nas plonu. Jego nerwowość udzielała się  chyba wszystkim i każda pojawiająca się na horyzoncie chmurka przyprawiała nas o dreszcze. Najczęściej jednak wśród upału i słońca przyjeżdżał kombajn i w kilka chwil zabierał się do pracy. Przyjemnie było patrzeć na czerwonego bizona sunącego przez nasze pole połykającego kolejne partie złotego bogactwa. Najbardziej oczekiwana była chwila, kiedy wysypywał zbiór do wozu. Patrzyłam zawsze z napięciem, czy jest tego dużo, czy ziarna są grube i, w ostateczności, czy dziadek jest szczęśliwy. Na koniec wiadrami podawaliśmy sobie zboże na to wysprzątane poddasze, wdychając kurz, pył i cudowny zapach rozgrzanego słońcem dojrzałego zboża. Kiedy wszystko, do ostatniego ziarenka zostało umieszczone we właściwym miejscu, można było posprzątać, umyć się z grubsza a dziadek zaczynał częstować wódką. Za udane zbiory, za szczęśliwy koniec, za pomoc wszystkich. Pamiętam go do dziś, jak siedzi na ławce, z założonymi rękami, noga na nodze, z rozpiętą koszulą, lub w ogóle w podkoszulku, z zaczerwienioną od alkoholu twarzą na której maluje się zadowolenie i szczęście, bo będziemy mieli co jeść, i jak chwali mnie za pracę. Czułam się wtedy naprawdę szczęśliwa. I to poczucie szczęścia towarzyszy mi do dziś, kiedy tylko czuje zapach żniw i wspominam tamte dni. Dla mnie nie był to przykry obowiązek domowego życia, dla mnie była to przygoda, czułam się przyjemnie zmęczona, z poczuciem dobrze wykonanej pracy, za którą ktoś mnie pochwalił. Traktowałam to jako atrakcję, o której moi rówieśnicy mogli w większości tylko pomarzyć.
Słomę zbierało się na kilka dni po zbożu, kiedy już porządnie wyschła. Czasem dziadek zamawiał prasę i przywoziliśmy ją w kostkach, a czasem luzem. Kiedy akurat stałam na wozie i zrzucałam kostki reszcie do układania, miałam pokłute calutkie nogi i ręce. Kiedy akurat układałam kostki w stodole, szkód było mniej. Nie przeszkadzało mi to za bardzo, byłam dumna z tych ran, jak żołnierz wracający z frontu. Słomę luzem raczej wykładali dorośli, bo trzeba było dość wysoko wyrzucać ją widłami do góry, a tam pod dachem przerzucać pod ściany aby się dużo zmieściło. Pamiętam żywo taką scenę, kiedy moi rodzice wykonywali wspólnie tę pracę, tata na wozie, a mama pod dachem. Ponieważ mama ma na imię Jadwiga śmiejąc się cytowali bohaterów filmu "Sami swoi": "Jadźka, pomóc Ci?" itd. Zawsze na tym fragmencie przypominam sobie tę scenę z rodzinnego domu. Gwoli ścisłości należy dodać, że moich rodziców nigdy nie znaleźliśmy śpiących wspólnie na słomie!
Zboże zebrane na poddaszu należało wietrzyć i mieszać, aby się nie zaparzyło, nie spleśniało, w ogóle, trzeba było i już. W tym celu chodziło się szurając nogami po całym poddaszu mieszając ziarna i strasząc biedne myszy, przekonane że oto trafiły do raju. Trudno powiedzieć, żeby uciekały, były tak grube, że ledwo mogły chodzić. Nasze koty, troskliwie i solidnie karmione przez babcię nie widziały większego sensu za uganianiem się za kimś, kto nawet nie ucieka. 
Pamiętam to wszystko zapewne zupełnie inaczej niż dorośli, bo byłam dzieckiem i widziałam wszystko oczyma dziecka.  I w takim kształcie zachowuje to w sercu i przywołuję raz do roku obserwując ogromne maszyny sunące za płotem.