piątek, 10 lipca 2020

Wyszłam z siebie, zaraz wracam

Ogólnie coś mi się popsuło. Świat nie wydawał mi się dobrym miejscem na życie. Na nic innego zresztą też nie. Bolało mnie każde wspomnienie. Słowa nie mówiły tego, co chciałam. Demony powyłaziły ze swoich lochów i urządziły sobie imprezę życia w mojej biednej, pustej głowie. Każdy krok robiłam w złą stronę, poczucie winy przygniatało mi barki. Chciałam gdzieś uciec, schować się, przeczekać, ale gabaryty trochę mi to utrudniły. Nie mogłam nadążyć za sobą, za życiem. W połowie wyścigu zmieniłam kierunek. I tak ciągle tylko oglądałam wszystkich plecy. Usiadłam na boku bez pomysłu co dalej. Męczyła mnie konieczność mówienia do innych, zresztą nikt nie słuchał tego, co chciałabym powiedzieć.  Zatapiając się w sobie, w swych smutkach i żalach, rozdrapywanych na nowo ranach, niespełnionych ambicjach i porzuconych marzeniach, poczułam na sobie silną dłoń  ratunku. Skuszona wizją życia bez przykrości codziennie przyjmowałam małą dawkę szczęścia, szczyptę snów pogodnych i łyżkę spokoju. Znalazłam swoją szklaną bańkę, przez którą świat nie był już zbyt szary. Ciepłą, cichą, wygodną, do której nie wlazły ze mną demony. Było mi dobrze, było mi bezpiecznie, bez łez, bez koszmarów, bez zbyt trudnych pytań. Nie opuszczałam jej ani na chwilę, niepewna, co mnie spotka na zewnątrz. Polubiłam mój świat bezpiecznej perspektywy. Wygodnego marginesu wyrzuconego poza nawias. Przytłumionej ciszy miarowego serca. Mój świat bez emocji, bez smutku i żalu. Z niedostępnymi emocjami innych, dla których barierą  była szklana kula. Codzienna dawka szczęścia przytępiała zmysły. Ograniczała zdolność oceny. Zbudowała mury wokół, broniące dostępu wszystkiemu. W mojej szklanej bańce kwiaty były sztuczne, a okno ze słonecznym widokiem namalowane. Nie było nic osobistego, ot, mała cela jakich są tysiące. Nagle się zorientowałam, że nie da się wyjść, nie można tak po prostu opuścić szklanej bańki, drzwi są zamknięte, na klucz trzeba poczekać. Odgrzebałam ukryte resztki dawnej furii i rozpędzona rozbiłam szklaną bańkę...

Leżę obolała, przygnieciona światem. Dziesiątki odłamków kaleczą mi ciało. Ze świeżych ran sączy się krew. Demony rzuciły się na mnie szarpiąc poleczone serce. Niebo zasnuły ołowiane chmury. Oczy szczypią od dawno nie widzianych łez. Zaczynam dostrzegać to, co przez rok było dla mnie zakryte. Poleżę tu trochę, może przestanie boleć. Poczekam. Może znów mnie uratuje...