wtorek, 16 marca 2021

Pocztówki z mojego dzieciństwa

Słoneczne, letnie popołudnie. Siedzimy z babcią na małej ławeczce obok wejścia do letniej kuchni. Obieramy jabłka, tak małe, że mieszczą się po dwa w dłoni. Na jakiś "apfelmus" czyli marmoladę z jabłek. Idealna na zimę do placuszków. Spod babcinych palcy zwisa cieniutka, idealna strużka skórki. Patrzę na nią gdy przegryza kawałek okropnie zielonego jabłka. Pytam, czy kwaśne, a w ustach mam ślinotok. Odpowiada zwyczajnie, że nie. Więc kuszę się na kawałek i krzywię okrutnie. Do dziś mam smak tych okropnych jabłek w ustach. Babcia zaczęła się śmiać, tak szczerze, trzęsąc brzuchem, a potem opowiedziała jakaś dykteryjkę z dzieciństwa o tym, jak z braćmi kradli jabłka z sadu.

Styczeń 2000 roku. Siedzę w domu leczona z jakiejś podłej przewlekłej choroby. Siostry w szkole. Mama na rano w pracy. Tata odsypia nockę. Zimno, nikt jeszcze nie był zrobić ognia. Nudno, samej kolejny dzień bez przyjaciół. Idę więc na dół, do babci. Tam już od rana pali się w piecu. W powietrzu unosi się zapach rozgrzanej blachy i owocowej herbaty. Dziadek na leżance czyta gazetę. Siadam przy stole naprzeciw babci i w sumie nic nie mówię. Nie muszę, bo ona w sumie rozumie. Robi mi herbatę i przynosi napoczętą paczkę Katarzynek. Są tak twarde, że nie sposób ich gryźć, więc maczamy je w herbacie i ciumkamy takie gorące i mokre. Uśmiechamy się tylko do siebie z całej tej sytuacji.
Wczesne lato. Do babci przychodzi jej przyjaciółka i idziemy, we trzy, pielić rządki. Mamy tego sporo, warzywnik, pastewna marchewka i pastewne buraki. Ledwo to to wyrosło a już zagłuszają to chwasty. Idziemy więc w pole, uzbrojone w motyki. Zrazu jedna przy drugiej, one pochylone, plotkują, a ja słucham pilnie. Padają jakieś imiona, przydomki, panie relacjonują nawzajem co u kogo słychać. Koleżanka od babci wystrzeliwuje słowa z szybkością pocisku maszynowego. Za parę chwil one są już gdzieś w połowie a ja ciągle na początku.... Nie potrafię się nadziwić, jak im się udaje tak szybko pracować. Ponieważ mi nudno, wymyślam sobie swoją koleżankę i grono znajomych, o których zaczynam rozmowę. Po chwili mówię z takim zapałem i tak głośno, że Panie mają że mnie niezły ubaw. Historia urosła do anegdoty opowiadanej później jakiś czas w gronie rodzinnym.
Czasy liceum, najczęściej jesienno-zimowa pora. Z powodu ubytku słuchu, mój dziadek oglądał telewizję dość głośno. Na tyle, żebym ucząc się dwa pokoje dalej doskonale słyszała co i na którym kanale oglądają. Zresztą, reszta rodziny u góry też słyszała. Wypijałam wtedy hektolitry herbaty i kawy, którą po blisku mogłam parzyć u babci, korzystając z jej zapasów owocowych herbat, które w tamtym czasie uwielbiałam. Często się że mnie śmiała, że pije, jakbym karmiła. Codziennie robiłam sobie przerwę w nauce lub czytaniu na herbatę i wspólne obejrzenie odcinka programu "jeden z dziesięciu". To był nasz mały codzienny rytuał. Kilka godzin później, przy czytaniu książek, ciszy mojego pokoju akompaniował szeptany przez babcię różaniec, który odmawiała zawsze przed snem, siedząc już w łóżku.
Lato. Któreś z wolniejszych popołudni. Plac przed domem pogrążony jest już w przyjemnym cieniu. Jest godzina szesnasta, więc robimy kawę. Czasem schodzą się wszyscy, a czasem siedzimy z babcią same. Ona rozwiązuje krzyżówkę, czytając na głos trudniejsze hasła a ja jej pomagam. Nic jednak nie trwa wiecznie, a z miłego lenistwa wyrywały nas najczęściej różne obowiązki.
Mam kilka lat. Nie mieszkamy jeszcze z babcią, ale jestem u niej częstym gościem. I zostaje na noc. Małżeńskie łoże dziadków składa się z dwóch pojedynczych i na środku ma twarde deski. Dziadek co wieczór namawia, żebym spala z nim. Obiecuje bajkę na dobranoc. Kładę się więc obok dziadka, materac mi trochę niewygodny, bajka jakaś nie ta, co powinna być, więc skonsternowana turlam się w prawo i już jestem obok babci. Jest miło, znajomo, bajka brzmi tak jak powinna. O Czerwonym Kapturku albo o Jasiu i Małgosi. Później, kiedy mieszkaliśmy już na piętrze, gdy mama była na popołudniowej zmianie babcia przychodziła nam też czytać bajki. Braci Grimm i Hansa Christiana Andersena. Czytała nieco nieporadnie, czasem się myliła, ale jednak czytała.Sama też lubiła czytać, jeżeli tylko miała na to trochę czasu.  Kiedyś na święta dostałam od Niej "Anię z Zielonego Wzgórza". W zielonej, miękkiej okładce...
Lubiłam ją przytulać i całować w czoło, bo ostatecznie była niższa ode mnie.
Lubiłam ją w granatowej letniej sukience bez rękawów.
Lubiłam zapach jej włosów.
Lubiłam jej śmieszne żarty i anegdoty. Smutne historie z jej życia też.
Lubiłam jej zielony fartuch, w którym chodziła doić krowę.
W ogóle... Bardzo Ją lubiłam.