poniedziałek, 20 kwietnia 2020

ziemniaczane story


Wiosna już pełną parą, więc jakoś też tak naturalnie wracam pamięcią do wiosen w mojej rodzinnej wsi, do naszego małego gospodarstwa, które przez sporą część czasu kręciło się wokół ziemniaków. Wiadomo, ważne były dla nas, ważne dla gawiedzi, dla sąsiadów, którzy czasem przychodzili po worek czy dwa. Kartofli musiało być dużo, musiały być swoje i musiały od zasadzenia dotrwać do wykopania. O tym wszystkim ta przydługawa historia.
Dla dziadka punktem honoru było zapewnienie naszej rodzinie takiej ilości ziemniaków na jesień, żeby do pierwszych zbiorów nie trzeba było kupować. Wprawdzie najczęściej późną wiosną i tak kupowaliśmy już je na targu, a te które ewentualnie zostały – pomarszczone do granic przyzwoitości – zostawialiśmy zwierzętom. Czynników powodzenia było wiele, w tym zupełnie od nas niezależne, jak pogoda, ale dziadek przy udziale nas wszystkich dokładał wszelkich starań, aby zimą spać spokojnie.
Pierwszym etapem po spokojnej zimie, było solidne odżywienie zaspanej i zmęczonej poprzednim rokiem ziemi. W tym celu mężczyźni naszej rodziny ładowali widłami na wielki wóz obornik, którego, dzięki naszym zwierzętom, mieliśmy pod dostatkiem. Starsze pokolenie dzielnie zaciskało zęby, zdając sobie sprawę, że ta stara metoda jest jednocześnie najlepszą, a młodsze po prostu grymasiło, że śmierdzi. Śmierdziało u nas, śmierdziało na polu, gdzie całą tę sporą ilość roztrząsano po całej szerokości, i – ostatecznie - śmierdziało u sąsiadów, którzy już wtedy wiedzieli, że wiosna nadeszła na nasze pole na dobre. Przestawało, kiedy dziadek zaprzęgał konia do pługa i zakopywał cuchnące witaminki pod warstwę ziemi, żeby tam wzbogaciły nasze pole. O nawóz na kolejny rok nie trzeba było się martwić, bo wiadomo, to, co żywe stało w chlewie, to swoje zjadło i swoje..... oddało.
Dziadek kontynuował najstarszą w rolnictwie i najlepiej sprawdzoną metodę płodozmianu. Tam, gdzie w zeszłym roku dojrzewało zboże, w tym stały równe rządki ziemniaków, albo grządki warzywnego ogródka, pastewnej marchewki i pastewnych buraków. Pole było dla nas i dla zwierząt które dla nas pracowały, dawały mleko, jaja, mięso, po prostu nas żywiły.
Ziemniaki do sadzenia czasem braliśmy ze swoich zeszłorocznych zbiorów. W tym celu siadałyśmy z babcią i przebierałyśmy je wszystkie, żeby wybrać te, które wielkością i „urodą” najlepiej nadawały się do posadzenia. Pamiętam, że pewnego roku nasze zapasy zakopane były w wielkiej ziemiance, przykryte słomą i ziemią. Najpierw trzeba je było stamtąd wydobyć a potem przebrać. Zdarzały się lata, kiedy dziadek chcąc wypróbować nową odmianę kupował ziemniaki do sadzenia na targu lub od zaprzyjaźnionego gospodarza.
Samo sadzenie było dość proste i przyjemne. Pamiętam, jak dawno temu nauczyła mnie tego babcia. Stawiasz stopę, rzucasz ziemniak, stopa – ziemniak, i tak na całej długości rządka. Dziadek nadzorował całą operację przechadzając się po równych rządkach wsparty mocnym kijaszkiem, który to również służył do wskazywania miejsca, gdzie ziemniaki były rzucone nierówno, za gęsto, za rzadko itp. Lepiej było pracować solidnie i się dziadkowi nie narażać. Kiedy wszystkie rządki były już równo obsadzone dziadek zaprzęgał konia i zakopywał je pod warstwą ziemi. Od tego dnia zachodził na pole niemal codziennie sprawdzać, czy już pojawiły się pierwsze listki, albo czy któreś z leśnych zwierząt próbuje zniszczyć naszą pracę. A próbowały często. Sarny regularnie obgryzały wszelkie zielone pędy, które ledwie wyrosły ponad ziemię, a dziki z impetem rozkopywały piękne, proste rządki w poszukiwaniu ziemniaków. Jednego roku uparły się szczególnie. Krótko po 7 rano obudziło mnie wołanie dziadka, który prosił, bym pomogła mu na polu. Godzina była cokolwiek wczesna, ale raczej nie przyszłoby mi do głowy, żeby się sprzeciwiać. Okazało się, że dziki rozkopały dość sporą część pola i porozrzucały ziemniaki gdzie bądź. Dopóki słońce chowało się za ścianą lasu a na ziemi siedziała poranna wilgoć można było uratować pole sadząc je z powrotem. Spędziłam tam ponad godzinę a na zdziwione spojrzenie taty po moim powrocie opowiedziałam krótko co się stało. Następnego dnia o podobnej godzinie dziadek zawołał mnie znowu i powiedział, żebym wzięła tatę do pomocy. Zakopywania było jeszcze więcej niż poprzedniego dnia. Dziadek wsparty na kiju chodził po polu sklinając chyba na wszystko co żywe i pokazując nam gdzie jeszcze leży wykopany ziemniak. Po trzecim dniu tata oświadczył, że dziki, jeżeli mają takie życzenie mogą sobie zjeść wszystkie ziemniaki świata i jemu to już naprawdę nie robi zupełnie żadnej różnicy. I obracając się na drugi bok nakrył się kołdrą. Więc walczyłam jeszcze sama. Dziadek próbował wszelkich możliwych sposobów, aby zniechęcić te podłe zwierzęta, ale bezskutecznie. Ostatecznie jednak my okazaliśmy się bardziej wytrwali w sadzeniu niż one w wykopywaniu i dały spokój.
Kolejnym bezwzględnym wrogiem naszych upraw była stonka ziemniaczana. Wraz z pierwszymi osobnikami dziadek wytaczał ciężkie działa w postaci mnie i moich sióstr zbierających wytrwale każdego owadzika i każdy zajęty listek. Dziadek brał natomiast jakiś okropnie śmierdzący specyfik i kropił nim te nasze ziemniaki jak ksiądz palmy na Wielkanoc. I zawsze, oczywiście, dziadkowi udało się znaleźć jakąś przegapioną stonkę pałaszującą sobie w najlepsze nasze smaczne polskie ziemniaki, i zrobić nam burę z tego powodu. Fakt, że stonka ma skrzydła a rządków było ze dwadzieścia w ogóle wydawał się nie mieć dla niego znaczenia.
W czerwcu, z początkiem wakacji zazwyczaj można było już wykopywać młode ziemniaczki na obiad. Samo kopanie też nie było takie sobie, zwyczajne. Na płocie wisiała specjalna motyczka do tego celu, a sposób kopania pokazał mi dziadek widząc, jak jednym machnięciem poszatkowałam połowę kartofli. Do krzaczka trzeba było się zabrać z boku, głęboko, aby jak najmniej ziemniaków skaleczyć. Wtedy się nie psuły i mogły dłużej leżeć. Pamiętam, jak cieszyłam się, kiedy wykopywałam same duże okazy, które szybko zapełniały wiadro a później garnek. Babcia wolała mniejsze, mówiła, że takie lepiej się jej obiera.
To co się ostało i dotrwało do września szykowało się na wykopki. Ale to już druga, pełna ciepłych wspomnień historia.

sobota, 18 kwietnia 2020

Moje ideały

Zmęczona jestem szukaniem ideałów.
Odległe ode mnie jak najdalsza gwiazda,
Życia nie starczy, żeby to dogonić.
Ich blask oślepia, że nie sposób się przyjrzeć,
Ale i bez tego wiem, że nie dam rady.
Ręce mam nie te i głowa nie taka,
Za ciasne horyzonty i kiepskie maniery.
Wiedzy mi nie starcza, ciała mi nadbywa,
Brak mi też odwagi, by się mierzyć z cudem.
Skłoniłam nisko głowę, pochyliłam kark,
Uznałam pokornie ich wyższość nade mną.
Czasem trzeba się pokłuć prawdą w oczy
I przegnać złe duchy marzeń jej świętością.
Nie każdy przecież może być wspaniały,
I ci przeciętni przecież są potrzebni.
Na naszym tle ich piękno bardziej błyszczy,
Ich wyjątkowość rzuca się w oczy.
Moja bylejakość szarzeje i blednie
Zatapiając się w tło mas niezliczonych.
Ile nas już było i ile jeszcze będzie?
Nie napisze o nas żaden biografista,
Nie pozostanie po nas żaden ślad na przyszłość.
Mała, szara mogiła i skromny pomnik
W czwartym rzędzie pod dumnie stojącym świerkiem.
Z czasem przestaną przychodzić, kłaść kwiaty,
Pamiętać, wspominać, na koniec przekopią.
Jedna ósma genu w trzecich pokoleniach
I niepewne  miejsce w kolejce do Zbawienia.

środa, 15 kwietnia 2020

...a po burzy słońce


Świat się zatrzymał, ludzie się zatrzymali, stanęły sklepy, galerie, kina, restauracje.  A życie idzie dalej. Czas nie stoi w miejscu. Kolejna pętla wokół Słońca przynosi kolejne święta, kolejną wiosnę, kolejne pierwsze kwiaty, pierwsze pąki na drzewach. Dzieci tak samo jak w zeszłym roku cieszą się z zajączkowych prezentów, uśmiechają się tak samo jak przed pandemią, cieszą się ze słodyczy, mają ochotę na zabawę, najbardziej na świecie pragną bliskości swoich rodziców. Nie potrzebują do tego pandemii, ograniczenia wolności, obostrzeń związanych z przemieszczaniem się i komunikowania tego na Facebooku w formie łzawych postów. Tak samo przyleciały pierwsze wiosenne ptaki, tak samo jak rok temu o świcie budzą mnie hałaśliwe kosy, tak samo jak w zeszłym roku na brzoskwini pojawiły się pierwsze pączki. Tak samo jak w zeszłym roku wyrosła zielona trawa. Czas płynie nieubłaganie, życie zatacza swój kolejny cykl, a natura nie przejmuję się tym, co trapi człowieka. Mówimy o powrocie do normalności, ale chyba dawno już od niej odeszliśmy. Chodzi nam raczej o powrót do standardów, do naszej zwykłej, codziennej pogoni za marzeniami, za celami, za pieniędzmi, za tym co daliśmy sobie wmówić że jest nam niezbędnie potrzebne. Potrzeba było zamknięcia w domu, żebyśmy zaczęli doceniać rodzinę, bliskość drugiego człowieka, wzajemne relacje i uczucia. To chyba nie jest normalne. Normalne byłoby dostrzeganie tego na co dzień w naszym codziennym zwykłym życiu. Ktoś mądry opowiedział kiedyś, że człowiek, kiedy coś traci zaczyna to doceniać. Czy nasza reakcja, refleksja nad istnieniem pozostanie z nami na czas naszej "normalności", czy rozpłynie się w szarej mgle zwykłej rzeczywistości? Jak bardzo życie musi nami potrząsnąć, żebyśmy się opamiętali na stałe?
Narzekamy na zamknięcie w domach, nie doceniając, że je mamy. Sklinamy na kolejki przed sklepami nie doceniając, że mamy z czym i po co tam stać. Marudzimy, że nie możemy spotkać się z bliskimi, nie doceniając, że nowoczesne technologie pozwalają nam być blisko. Lekceważymy zakazy i nakazy nie doceniając własnego zdrowia. Bunt płynie nam we krwi od pokoleń, nie zgadzamy się na obecną sytuację, chociaż niewiele możemy zmienić. Czy zostanie nam buntu, aby nie zgodzić się również na szaleńcze tempo życia, na rezygnację z siebie na rzecz utartych szablonów, na odkładanie wszystkiego na potem, na później...? Słuchamy wyssanych z palca faktów pseudo fachowców, pielęgnując w sobie poczucie strachu. Wizja wirusa chodzi za nami jak cień, snuje się posępnie, nie dając o sobie zapomnieć. A przecież życie zwycięża śmierć. Wiosna przychodzi po zimie. Martwa ziemia wydaje plon. Wśród panoszącego się zła, jak piękne kwiaty zakwitają ludzkie przejawy dobra i bezinteresowności. Po burzy zawsze wychodzi słońce.

piątek, 10 kwietnia 2020

Już tam nie ma Cię

Mam czyste nogi, bo mi je obmyłeś,
I brzuch mam syty po wspólnej wieczerzy,
I wyspana jestem po wspólnym czuwaniu,
Bo miłość moja do Ciebie wciąż niedoskonała.
Sprzedałam Ciebie za parę srebrników,
Wyrzekłam się Ciebie i wstyd mnie ogarnął,
W Twej drodze na górę nieść Ci nie pomogłam
I nie stałam odważnie kilka godzin przy krzyżu.
Słowa moje ranią jak miecz obosieczny
I zmęczona sobą szukam sensu życia.
Bez wiary że cokolwiek tu znaczę,
Bez nadziei że cokolwiek będę
Ukochałam w sobie tylko smutek szary.
A Ty mi całe życie wisisz przed oczami,
Rozpostarte ręce, pochylona głowa.
Rodzisz się człowiekiem, umierasz człowiekiem,
A przecież cały należysz do Boga.
Spoglądam w Twoją stronę, niepewna reakcji,
Tak wiele chcę powiedzieć, a Ty już wszystko wiesz.
I mimo wszystkich lęków, mimo wielu łez,
Przybiegam znów do grobu, lecz.... już tam nie ma Cię.

niedziela, 5 kwietnia 2020

i Jezus też się bał...

Zewsząd spoziera statystyka, liczby wyrażane w dziesiątkach i setkach tysięcy, niezliczone odmiany dobrych rad i "eksperckich" wypowiedzi. Epidemia. Pandemia. Strachu, niepewności, lęku, wreszcie wirusa. Wirusa który bardzie niż płuca zatruwa serca wszystkich ludzi na całym świecie. Zasiewa zwątpienie, chęć odosobnienia, zamyka nas w domach, w kokonach bezpiecznej izolacji od rzeczywistości. Sączy się w nas kolorowym strumieniem telewizyjnych przekazów, inspirowanych chęcią sprzedania sensacji, jakiej w naszym życiu nie było od jakichś dziesięcioleci. Wgryza się w nas świdrującym poczuciem zagrożenia, najgorszego jakie znamy - chorobą i śmiercią. Strach jest dla ludzi czynnikiem ratującym życie, a - ponoć - lenistwo, matką wynalazków. Strach kazał naszym przodkom uciekać przed tygrysem, strach pomaga uniknąć wielu groźnych sytuacji. Instynktowny i najbardziej pierwotny odruch, kiedy stykamy się z nieznanym.  Przesadny i paraliżujący pozbawia zdolności właściwej oceny sytuacji i zdroworozsądkowego zachowania. Niektórzy boją się pająków, inni wysokości, ptaków, owadów, samochodów. Zdecydowana większość ludzkości bała się i boi do dziś cierpienia a przede wszystkim śmierci. Dlatego modlimy się o spokojną śmierć, najlepiej we śnie, bez poprzedzającej ją choroby naznaczonej cierpieniem. Uciekamy od cierpienia innych, a własne napawa nas lękiem, nawet przerażeniem. Ból łamie ciało i ducha. Unicestwia człowieczeństwo w nas. Poniża i odbiera godność. Każdego dnia straszą nas kolejnymi ciężkimi przypadkami, wypełniają nasze myśli obrazami cierpiących ludzi, z grymasem bólu i przerażenia na twarzy. Wypalają nam go pod powiekami, aby towarzyszył nam zawsze, kiedy wrócimy myślami do otaczającej nas rzeczywistości. Wyznają kult śmierci, z niespotykaną skrupulatnością wyliczając kolejne przypadki śmiertelne. A my się boimy. A ze strachem nam nie do twarzy. Ze strachem nam obco. Nerwy jak dzikie konie galopują nam we krwi, małe bomby wybuchają przy najmniejszej iskrze. Zamknięci w domach zaczynamy się nienawidzić. Z tęsknotą myślimy o nudnym obiedzie u mamy, o sztywnych urodzinach od szwagra. Brakuje nam ludzi, życia, przestrzeni. Lęk i depresja wyciągają do nas swoje szpony, upatrując łatwy łup w przerażonych sercach. Boimy się nieznanej choroby, ciąży nam przypomniana ulotność życia, wygrzebane ze  średniowiecza "memento mori". Szukamy pociechy w modlitwie, oglądamy Papieża na pustym placu, tęsknimy za kościołem w którym nas dawno nie było. Dziś trudno nam uwierzyć, że cierpienie uszlachetnia, że śmierć może być dopiero początkiem. Nic dziwnego. Wiara to wysiłek, wiedza to przywilej, którego nie mamy. Zanurzeni w chwilowej ufności we wszechmoc Boga, liczymy na cud. Odegnania nieprzyjemności na rzecz spokojnego, miłego, komformistycznego życia.  A przecież to nic wielkiego się bać. To żaden wstyd. Czując się panami na tej ziemi pożegnaliśmy to uczucie. A ono jest nam potrzebne. Odkrywa znaczenie wszystkiego, co zdążyliśmy strywializować. Na nowo ustawia perspektywę, kalibruje wartości. Przecież nawet Jezus się bał. Bał się, wtedy w Ogrójcu, wcale nie miał ochoty umierać. Młody, z garstką przyjaciół, popularny, może zakochany? "Wziąwszy ze sobą Piotra i dwóch synów Zebedeusza, począł się smucić i odczuwać trwogę."(Mt 26,37); "Wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i począł drżeć i odczuwać trwogę.(...)I odszedłszy nieco do przodu, padł na ziemię i modlił się, żeby - jeśli to możliwe - ominęła Go ta godzina." (Mk 14,33.35) Wszyscy się boimy, o siebie, o innych. Słusznie, czy dlatego, że komuś na tym zależy...? Poddani ekstremalnemu doświadczeniu społecznemu, bezbronni i w malignie wykluczających się informacji. Bójmy się trochę, odczujmy trochę strachu, dajmy się skalibrować, wyzerować. Wszak i Jezus się bał....




  • Cytaty zaczerpnięte z "Biblia Tysiąclecia" Wydanie 5.