Wiosna już pełną parą, więc jakoś
też tak naturalnie wracam pamięcią do wiosen w mojej rodzinnej
wsi, do naszego małego gospodarstwa, które przez sporą część
czasu kręciło się wokół ziemniaków. Wiadomo, ważne były dla
nas, ważne dla gawiedzi, dla sąsiadów, którzy czasem przychodzili
po worek czy dwa. Kartofli musiało być dużo, musiały być swoje i
musiały od zasadzenia dotrwać do wykopania. O tym wszystkim ta
przydługawa historia.
Dla dziadka punktem honoru było
zapewnienie naszej rodzinie takiej ilości ziemniaków na jesień,
żeby do pierwszych zbiorów nie trzeba było kupować. Wprawdzie
najczęściej późną wiosną i tak kupowaliśmy już je na targu,
a te które ewentualnie zostały – pomarszczone do granic
przyzwoitości – zostawialiśmy zwierzętom. Czynników powodzenia
było wiele, w tym zupełnie od nas niezależne, jak pogoda, ale
dziadek przy udziale nas wszystkich dokładał wszelkich starań, aby
zimą spać spokojnie.
Pierwszym etapem po spokojnej zimie,
było solidne odżywienie zaspanej i zmęczonej poprzednim rokiem
ziemi. W tym celu mężczyźni naszej rodziny ładowali widłami na
wielki wóz obornik, którego, dzięki naszym zwierzętom, mieliśmy
pod dostatkiem. Starsze pokolenie dzielnie zaciskało zęby, zdając
sobie sprawę, że ta stara metoda jest jednocześnie najlepszą, a
młodsze po prostu grymasiło, że śmierdzi. Śmierdziało u nas,
śmierdziało na polu, gdzie całą tę sporą ilość roztrząsano
po całej szerokości, i – ostatecznie - śmierdziało u sąsiadów,
którzy już wtedy wiedzieli, że wiosna nadeszła na nasze pole na
dobre. Przestawało, kiedy dziadek zaprzęgał konia do pługa i
zakopywał cuchnące witaminki pod warstwę ziemi, żeby tam
wzbogaciły nasze pole. O nawóz na kolejny rok nie trzeba było się
martwić, bo wiadomo, to, co żywe stało w chlewie, to swoje zjadło
i swoje..... oddało.
Dziadek kontynuował najstarszą w
rolnictwie i najlepiej sprawdzoną metodę płodozmianu. Tam, gdzie w
zeszłym roku dojrzewało zboże, w tym stały równe rządki
ziemniaków, albo grządki warzywnego ogródka, pastewnej marchewki i
pastewnych buraków. Pole było dla nas i dla zwierząt które dla
nas pracowały, dawały mleko, jaja, mięso, po prostu nas żywiły.
Ziemniaki do sadzenia czasem braliśmy
ze swoich zeszłorocznych zbiorów. W tym celu siadałyśmy z babcią
i przebierałyśmy je wszystkie, żeby wybrać te, które wielkością
i „urodą” najlepiej nadawały się do posadzenia. Pamiętam, że
pewnego roku nasze zapasy zakopane były w wielkiej ziemiance,
przykryte słomą i ziemią. Najpierw trzeba je było stamtąd
wydobyć a potem przebrać. Zdarzały się lata, kiedy dziadek chcąc
wypróbować nową odmianę kupował ziemniaki do sadzenia na targu
lub od zaprzyjaźnionego gospodarza.
Samo sadzenie było dość proste i
przyjemne. Pamiętam, jak dawno temu nauczyła mnie tego babcia.
Stawiasz stopę, rzucasz ziemniak, stopa – ziemniak, i tak na całej
długości rządka. Dziadek nadzorował całą operację
przechadzając się po równych rządkach wsparty mocnym kijaszkiem,
który to również służył do wskazywania miejsca, gdzie ziemniaki
były rzucone nierówno, za gęsto, za rzadko itp. Lepiej było
pracować solidnie i się dziadkowi nie narażać. Kiedy wszystkie
rządki były już równo obsadzone dziadek zaprzęgał konia i
zakopywał je pod warstwą ziemi. Od tego dnia zachodził na pole
niemal codziennie sprawdzać, czy już pojawiły się pierwsze
listki, albo czy któreś z leśnych zwierząt próbuje zniszczyć
naszą pracę. A próbowały często. Sarny regularnie obgryzały
wszelkie zielone pędy, które ledwie wyrosły ponad ziemię, a dziki
z impetem rozkopywały piękne, proste rządki w poszukiwaniu
ziemniaków. Jednego roku uparły się szczególnie. Krótko po 7
rano obudziło mnie wołanie dziadka, który prosił, bym pomogła mu
na polu. Godzina była cokolwiek wczesna, ale raczej nie przyszłoby
mi do głowy, żeby się sprzeciwiać. Okazało się, że dziki
rozkopały dość sporą część pola i porozrzucały ziemniaki
gdzie bądź. Dopóki słońce chowało się za ścianą lasu a na
ziemi siedziała poranna wilgoć można było uratować pole sadząc
je z powrotem. Spędziłam tam ponad godzinę a na zdziwione
spojrzenie taty po moim powrocie opowiedziałam krótko co się
stało. Następnego dnia o podobnej godzinie dziadek zawołał mnie
znowu i powiedział, żebym wzięła tatę do pomocy. Zakopywania
było jeszcze więcej niż poprzedniego dnia. Dziadek wsparty na kiju
chodził po polu sklinając chyba na wszystko co żywe i pokazując
nam gdzie jeszcze leży wykopany ziemniak. Po trzecim dniu tata
oświadczył, że dziki, jeżeli mają takie życzenie mogą sobie
zjeść wszystkie ziemniaki świata i jemu to już naprawdę nie robi
zupełnie żadnej różnicy. I obracając się na drugi bok nakrył
się kołdrą. Więc walczyłam jeszcze sama. Dziadek próbował
wszelkich możliwych sposobów, aby zniechęcić te podłe zwierzęta,
ale bezskutecznie. Ostatecznie jednak my okazaliśmy się bardziej
wytrwali w sadzeniu niż one w wykopywaniu i dały spokój.
Kolejnym bezwzględnym wrogiem naszych
upraw była stonka ziemniaczana. Wraz z pierwszymi osobnikami dziadek
wytaczał ciężkie działa w postaci mnie i moich sióstr
zbierających wytrwale każdego owadzika i każdy zajęty listek.
Dziadek brał natomiast jakiś okropnie śmierdzący specyfik i
kropił nim te nasze ziemniaki jak ksiądz palmy na Wielkanoc. I
zawsze, oczywiście, dziadkowi udało się znaleźć jakąś
przegapioną stonkę pałaszującą sobie w najlepsze nasze smaczne
polskie ziemniaki, i zrobić nam burę z tego powodu. Fakt, że
stonka ma skrzydła a rządków było ze dwadzieścia w ogóle
wydawał się nie mieć dla niego znaczenia.
W czerwcu, z początkiem wakacji
zazwyczaj można było już wykopywać młode ziemniaczki na obiad.
Samo kopanie też nie było takie sobie, zwyczajne. Na płocie
wisiała specjalna motyczka do tego celu, a sposób kopania pokazał
mi dziadek widząc, jak jednym machnięciem poszatkowałam połowę
kartofli. Do krzaczka trzeba było się zabrać z boku, głęboko,
aby jak najmniej ziemniaków skaleczyć. Wtedy się nie psuły i
mogły dłużej leżeć. Pamiętam, jak cieszyłam się, kiedy
wykopywałam same duże okazy, które szybko zapełniały wiadro a
później garnek. Babcia wolała mniejsze, mówiła, że takie lepiej
się jej obiera.
To co się ostało i dotrwało do
września szykowało się na wykopki. Ale to już druga, pełna
ciepłych wspomnień historia.