wtorek, 17 grudnia 2019

Wizyta u szamana


Nie żebym wybierała się do niego specjalnie. Co to, to nie... Ma normalne polskie imię i nazwisko, przyjmuje w zwyczajnym gabinecie w przeciętnej przychodni. Nosi nawet biały fartuch i ma tytuł lekarza, specjalisty nadto. Wywołana po numerze, który czyni mnie jak najbardziej anonimową dla pozostałych oczekujących, weszłam do gabinetu. Przywitał mnie lekko siwiejący i mocno łysiejący pan w średnim wieku, na powitanie racząc mnie swoimi przemyśleniami na temat wyników wyborów do parlamentu. Wysłuchując wystudiowanej opinii zerkałam delikatnie na moją kartotekę, która jak na razie nie doczekała się otwarcia. Ostatecznie pan doktor zapytał z czym przychodzę.
"Otóż boli mnie i tu kręgosłup i o tu ta kość biodrowa, dość mocno i długo. " Mój krótki opis okraszony był szczegółowym wskazaniem miejsc bólu. Pan zrobił minę pod tytułem "o nie takich bólach tu już słyszałem" i rozpoczął wywiad. Co Pani robi, czy coś podnosi, czy siedzi, czy chodzi. Ja opowiadałam o szczegółach mojego życia i sytuacjach w których mój organizm buntuje się w formie bólu, opowiadam bo mnie przecież pytał, ale widzę że nie bardzo słucha. Nawet nie to że nie bardzo tylko w ogóle. Wtedy pomyślałam sobie że może to szaman, który czyta w myślach i wcale nie potrzebuje mnie słuchać. Kiedy kazał mi się położyć na kozetce w zupełnym ubraniu moje wątpliwości urosły. Nie wiedziałam wtedy, że oto przy magicznej kozetce zwyczajny lekarz w zwyczajnym białym fartuchu, objawi mi się jako ponadprzeciętnie uzdolnione medium. Założywszy ręce do tyłu wpatrywał się we mnie chwilę z namaszczeniem, po czym całkiem poważnie zapytał
"Ma Pani psa czy kota?"
W ułamku sekundy poprzedzającym moją odpowiedź przez głowę przebiegło mi tysiąc myśli, w tym takie, czy gdy powiedziałabym mu, że kota, to kazał by mi go oskórować i przykładać w bolące miejsce? Czy z psa też robi się wywary na bolące miejsca? Wtedy odkrył przede mną prawdziwe szamańskie oblicze, a ja ze strachu i przekonana, że potrafi czytać mi w myślach, powiedziałam prawdę, że psa. Niezrażony tą informacją złapał mnie za nogę, uniósł do góry i zaczął bacznie przyglądać się sufitowi. Trwało to kilka chwil, zanim na tymże suficie duchy przodków objawiły mu prawdy skrywane pod moją warstwą skóry, tłuszczu i mięśni, a mianowicie:
"Ma Pani zdrowe biodra."
I w tym punkcie zgadzaliśmy się oboje, bo ja w zasadzie z czym innym przyszłam. Przypomniałam szamanowi że mnie
boli trochę inne miejsce i dodałam w desperacji, że w systemie jest moje zdjęcie miednicy. Szaman zeźlony moją totalną ignorancją i impertynencją, ledwie rzucił jednym okiem na tak niegodny szamana sprzęt jakim jest komputer i orzekł z niesmakiem:
"Bez sensu to zdjęcie."
Zależy jak dla kogo. Bo ja mu nie zdążyłam dopowiedzieć że to zdjęcie jest jednak rentgenowskie, ale za to całkiem udane, według większości podręczników anatomii, wygląd mojej miednicy jest prawidłowy. Szaman orzekł jednak, że źródłem moich problemów jest prawdopodobnie zbyt duża waga. Po moim pospiesznym oświadczeniu, że oto w tym roku ubyło mi kilkanaście kilogramów, szaman, zupełnie niezbity z tropu, przekonywał że szybka utrata wagi również jest niebezpieczna. Wyjął kartkę z ćwiczeniami i kazał sumiennie ćwiczyć wątłe mięśnie niezdolne unieść ciężar mojego ciała. Wobec mojej nieufności w jego szamańskie zdolności, nie odprawił żadnych czarów, czy zaklęć, zdecydował się za to wypisać recepty. Od razu uprzedziłam, że biorę od jakiegoś czasu blablablatynę.
"A co to jest?"
Widać nie jest to szamański środek, a jedynie całkiem laboratoryjna substancja.
"Na Dojmujący Smutek."
Podniósłszy jedną brew dociekał:
"A co się dzieje że sięgnęła Pani po blablablatynę?"
Sięgnąć, to można sobie po czekoladę, albo po papierosa. Szaman przewiercił mnie wzrokiem zapewne czytając mi w myślach jak w otwartej księdze. Bałam się, że zaraz wyczyta, że mam nieregularny okres i o tym też będzie chciał pogadać....
"Przepisał mi lekarz specjalista, bo różnie sie dzieje."
Szaman skrzywił się okrutnie na dźwięk słowa specjalista, jak gdyby gardził wszystkimi lekarzami wychowanymi li tylko na wiedzy książkowej. Uchylając jednak rąbka przepastnej otchłani niezmierzonej mądrości rzekł poufale:
"Trzeba było wczoraj iść na wybory i zagłosować inaczej niż wszyscy, to Dojmujące Smutki by Pani przeszły."
Porażona głębokością tej mądrości uczciłam ją minutą ciszy.
Ponieważ za wizytę płaciła Kasa a nie ja osobiście, szaman adekwatnie do wynagrodzenia zaprzestał okazywania sztuczek, nie wyciągnął żadnej szczurzej łapki dla odegnania demonów bólu, nie kazał łykać sproszkowanego rogu nosorożca, nawet nie rozpalił ogniska. Wypisał za to bardzo konkretne recepty na bardzo konkretne leki za bardzo konkretne pieniążki. A ponieważ przekonał się o moim całkowitym dyletanctwie w zakresie szamańskich sztuczek, skierował mnie na kolejne zdjęcie. Rentgenowskie.
Ze strachu nie pójdę do niego chyba już nigdy.


Drodzy czytelnicy, wiadoma Wam jest moja ogromna wyobraźnia i fantazja, uwierzcie jednak, że to wszystko ZDARZYŁO SIĘ NAPRAWDĘ.

środa, 11 grudnia 2019

Cała ja

Złamane wieczne pióro, pięć pustych kałamarzy, wyczerpany papier.
Jak zmieścić całego siebie w kilku akapitach?
Gdzie zmieścić wielkie serce, ogromną pustkę, otchłań duszy?
Jaki kolor atramentu dla złamanego serca?
Jaka czcionka najlepsza na uśmiech?
W ilu literach zmieścić niewypowiedziane szczęście?
W ilu słowach zawrzeć wszystko co najgorsze?
Którą twarz uwiecznić i jaką fryzurę?
Do ilu błędów się przyznać, co lepiej przemilczeć?
Ile laurek sobie wystawić?
Kogo obwinić i za co dokładnie?
Kogo obarczyć za to, co jest dzisiaj?
Kto się już nie obroni?
Piętno winy wypalone na załamanych rękach.
Uśmiechy zaklęte w kilka drobnych zmarszczek.
Przeczytane noce skrzywione na karku.
Trzy życiowe pomyłki zabliźnione w ranach.
Trudne noce bijące arytmicznym sercem.
Wypłakane łzy w podkrążonych oczach.
Wszystko co od biedy i od święta.
Wszystko co zostało w środku i chce się wydostać.
Jedna sprawdzona miłość i kilka porażek.
Za małe mieszkanie i za wielkie ambicje.
Za dużo emocji i za mało uczuć.
Za bardzo w tyle i za dużo z przodu.
Jak daleko odejść, żeby złapać dystans?
Ile doświadczeń wystarczy do słusznej oceny?
Jakie prawo studiować, żeby się osądzić?
Być bardziej adwokatem, czy oskarżycielem?
Bronić się, czy poddać ostrej krytyce?
Obnażyć swoje najgorsze oblicze,
czy opisać taką jaką chciała być?
Dodać kolorów, czy raczej wybielić?
W ilu barwach pokazać barwną osobowość?
Wyczerpany papier i odcienie granatu w małej karykaturze.
Cała ja.

sobota, 23 listopada 2019

Potrzebuję...

Potrzebuję odrobiny spokoju, jako antidotum na zwariowanie świata.
Potrzebuję serca, które kocha mnie i moje słabości.
Potrzebuję silnego ramienia, aby się wesprzeć, gdy powstaję z upadku.
Potrzebuję szorstkiej dłoni, na której czas i praca złożyły autografy, aby moja dłoń nie chwytała brzytwy.
Potrzebuję jasnych oczu, rozświetlających moje mroki.
Potrzebuję mądrych słów w odpowiedzi na moje pytania.
Potrzebuję cichego głosu, który rozleje się pieszczotą po moim sercu.
Potrzebuję sennego oddechu, aby ukołysać skołatane nerwy.
Potrzebuję ciepłej poduszki po drugiej stronie łóżka, aby mnie porwała nurtem ciepłych marzeń sennych.
Potrzebuję ciasnoty w łóżku, aby przestać szukać swojego miejsca.
Potrzebuję hałasu domu, aby cisza nie dźwięczała mi tak strasznie.
Potrzebuję przyjaźni, aby móc wysłuchać.
Potrzebuję kłótni, aby móc się wykrzyczeć.
Potrzebuję ludzi, aby znowu stać się człowiekiem.
Potrzebuję gwaru, aby zapragnąć ciszy.
Potrzebuję samotności, aby moje łzy nikogo nie smuciły.
Potrzebuję uśmiechu, aby odetchnąć od smutku.
Potrzebuję masek, aby pokazać się światu.
Potrzebuję pamiętać, kim naprawdę jestem.
Potrzebuję zapomnieć, aby móc iść dalej.
Potrzebuję słońca, żeby rozkwitnąć.
Potrzebuję deszczu, aby zmyć swoje winy.
Potrzebuję wiatru, aby odetchnąć pełną piersią.
Potrzebuję burzy, która poruszy mną jak ziemią na wiosnę.
Potrzebuje obłoków, aby złożyć na nich swoje marzenia.
Potrzebuję Ich, abym mogła być.

piątek, 8 listopada 2019

ONA

ONA - wygląda zupełnie jak ja, ma gęste, kręcone włosy, korpulentna, wysoka. Trochę za duży nos, szare oczy, trochę niezgrabnie chodzi i często kopie w krawężniki. Chyba kiedyś nią byłam, tak mi się zdaje, kiedy miałam siłę dogonić jej tempo, towarzyszyć jej we wszystkim, wytrzymać z nią ciągle. Z czasem odpuściłam troszeczkę, potem jeszcze jedną i następną i tych troszeczek nazbierało się tyle, że teraz patrzę na nią z boku i cicho zazdroszczę. Tak trudno nią być. Zrywa się wcześnie z pierwszymi dźwiękami budzika, który do mojej świadomości trafia po piętnastu minutach wraz z snem o pysznym śniadaniu. Wstaje z uśmiechem, parzy sobie kawę, czesze włosy i robi makijaż. A ja z grymasem siadam na porcelanę i kombinuję, co można z rana sobie odpuścić, a co jest jednak niezbędnie konieczne. Biegnie z radością obudzić dzieci, a ja przeklinam szesnaście schodów na pierwsze piętro. Ma sto pomysłów na swoje śniadanie i co najmniej dwadzieścia na posiłek dla dzieci. Ja ciągle zajadam musli z jogurtem a dzieciom serwuję mało znane bułeczki z bardzo znanym kremem czekoladowym. Ona wstała piętnaście minut wcześniej i nie siusiała tak długo, więc jest spokojna i zorganizowana, na czas wyjeżdża do pracy i w ogóle się nie stresuje. Ja gorącą kawą parzę sobie język i w pospiechu ubieram dziecku buty na opak. Ona dla każdego ma uśmiech i życzliwe słowo, ja to wszystko powtarzam po niej. Idzie do pracy z energią, a ja odliczam minuty do końca. Ona wraca do domu i wszędzie jej  pełno, ja się zaszywam w jakimś cichym kącie, z dala od brudnych talerzy i sterty prania do prasowania. Ona przysiada z kawą nad książką, a ja się gapię na zachodzące słońce. Słucha z dziećmi fajnej muzyki, a ja zakrywam uszy przed hałasem. Czasem się z nią zamieniam na chwilę, wracam zmęczona i płaczę cichutko.  Ona w tym czasie już biegnie dalej, kolejne zadanie i kolejny sukces. Jest ode mnie dużo spokojniejsza, rzadziej się kłóci i mniej przeklina. Ja się o wszystko ciągle wykłócam, wciąż mam pretensje i wciąż szlag mnie trafia. Ona idzie spać pogodna, sny ma kolorowe i oddech spokojny. Ja w ciemności nocy błąkam się leniwie po zakamarkach duszy, zaglądam do wspomnień, przerażam lękami. Czasem ją widzę jak spogląda z lustra. Patrzy z wyrzutem i marszczy brwi. Chce coś powiedzieć, ale już mnie nie ma. Nie chcę jej słuchać, bo pewnie ma rację. Bo zawsze ma, bo taka jest. Jest taka poukładana, błyskotliwa i inteligentna. Mnie ciężko się skupić na choćby jednym zdaniu, zapominam co było dziesięć minut temu i raczej nie mówię niczego mądrego. Wciąż coś mnie boli i źle mi w ogóle. Ją też, być może, ale nigdy niczego nie okazuje.
Siadamy razem na schodach przed domem. Patrzymy w gwiazdy, słuchamy ciszy. Ona się dla mnie na chwilę zatrzymała, przysiadła, czuję jej ciepło obok. Patrzy się na mnie z politowaniem. "Chodź ze mną" - mówi. "Nie. Tu zostanę"...

niedziela, 20 października 2019

Spowiedź


Urodziłam się zbyt późno. Tyle wiem na pewno. Ktoś pomylił roczniki, nazwiska, miejsca i czas. I tak przyszłam na świat, którego nie znoszę, z wartościami których nie wyznaję i ludźmi, którzy odchodzą zbyt szybko. Jestem trochę passé, z moim umiłowaniem domu, rodziny, wartości takich jak miłość, współczucie, sprawiedliwość i szacunek dla starszych. Zresztą, co do ostatniego, czuję się dobrze w ich towarzystwie, potrafię z nimi rozmawiać, tego wszystkiego nauczyła mnie babcia, tłumacząc świat i relacje z ludźmi. Wpajała mi najprostsze zasady, uczyła szacunku i cierpliwości. Zawsze powtarzała, że starość jest dobrą wymówką na wiele błędów. Dzieciństwo dobre, w końcu nie byłam dzieckiem patologicznych rodziców, raczej oddanych i może zbyt młodych na taką odpowiedzialność. Miałam kochających dziadków, którzy pokazywali mi świat, uczyli miłości do zwierząt, szacunku dla ziemi i dobra w najprostszej postaci. Zawsze inna, ale może nie dziwna. Zawsze kujon i zbyt nudna. Zawsze mądra, ale mało inteligentna.
Nienawidziłam, chociaż kochałam. Chciałam uciec, a teraz tęsknię. Nie znałam wartości, a teraz przeceniam.
On mnie przygarnął, jak bezpańskiego psa, skamlącego o miłość, akceptację i szanowanie własnego "ja". Stworzył azyl z szerokiej piersi i silnych ramion. Nie pozwolił odejść, kiedy się oddalałam, walczył nie znając przeciwnika, mówił "weź się przytul" jeszcze przed piosenką.
A ja?
Wciąż zbyt naiwna, żeby wierzyć w ludzi , ale za mało, żeby wierzyć w siebie.
Wciąż zbyt łatwowierna, aby wierzyć w słowa, ale za mało, aby wierzyć prawdzie.
Zbyt wystraszona, by postawić na swoim.
Zatopiona w przeszłości, bez planu na przyszłość.
Wciąż nie na miejscu i jakby nie w porę.
Największy krytyk własnych słabości.
Niby taka mądra, a jednak całkiem głupia.
Krzyczę bez słów i płaczę bez łez.
Niby matka, ale wciąż dziecko.
Chwalę innych, nie doceniam siebie.
Jestem trochę prawnikiem, trochę sekretarką.
Trochę kadrowa i trochę księgowa. Trochę administrator i trochę bibliotekarz i jeszcze po równo kucharz i logistyk.
Jestem nikim.
Słucham Elvisa i współczesnych brzmień, lubię jak Wodecki proponuje mi Bacha, chociaż mimo wszystko wybieram Beethovena. Zatapiam się w książkach, muzyce i winie. Cudze życie ciekawsze, moje nie do zniesienia. Inna miłość ciekawsza, moja oklepana.
Za dużo widzę i zbyt mocno czuję.
Za dużo pamiętam, aby móc zapomnieć.
Za dużo wiem, żeby się nie martwić.
Za bardzo chcemy, więc mi nie wychodzi.
Pewnego dnia, kiedy wszystko minie - jak sądzę bez mojej wiedzy i zgody - odnajdę spokój, mam nadzieję wieczny, a wieczny smutek odejdzie w niepamięć.

wtorek, 15 października 2019

Pani Jesień


Wstała rozespana, z opuchniętymi od kilkudniowego płaczu oczami, z potarganymi kasztanowymi włosami i rozejrzała się dookoła. Słońce wisi wysoko na czystym niebie, ktoś wyzbierał wszystkie grzyby z lasów, ptaki wesoło ćwierkają na ciągle zielonej leszczynie. Gdzieniegdzie pojedyncze drzewo w posępnym brązie informuje wszystkich, że jesień już nadeszła. Ona sama przez jakiś czas otulona ciężkimi chmurami płakała rzewnie nad odchodzącym latem. Opamiętana po jakimś miesiącu, przez natarczywe promienie ciepłego październikowego słońca, zdecydowała się wreszcie na swoje jesienne porządki. Rozgoniła ciężkie stalowe posłanie z chmur i zawołała na swego przyjaciela - wiatr. Ten, upojony szczęściem, nie może zdecydować w którą stronę chce mu się wiać, hula zatem na wszystkie strony z mocą, wymiatając zewsząd opadłe liście. Jesień zaczyna malować świat w najpiękniejsze kolory. Klon, który na pewno powinien być rodzaju żeńskiego, ten modny fircyk jak co roku nie może się zdecydować na jeden kolor. Pyszni się więc kolorowymi strojami, przeplatając resztki zieleni ze słoneczną żółcią, stonowanym brązem i ognistą czerwienią. Obok niego stoi akacja której liście wyżółciły się trochę nie tracąc jednak zieleń barwy. W świetle dnia wygląda, jakby ją obsiadło stadko kanarków, pięknych żółto-zielonych przyjaciół. Dęby, poważne i zacne, oblekły się w brązowe garnitury, sypiąc żołędziami wokoło. Jedne natomiast o ostrych i dużych liściach przybrały szkarłatną barwę burgundu. Wypolerowane mięciutką jak puch poranną mgiełką, błyszczą w słońcu jak drogocenne kamienie. Kilka drzew stoi jeszcze całkiem zielonych, jakby to całe zamieszanie w ogóle ich nie dotyczyło. Jednak ich zieleń jest jakaś smutna, ciemna, ponura i jakby nie na miejscu. Po lasach leżą kobierce złota, szmaragdów, rubinów i piasku pustyni. W popołudniowym słońcu tak to właśnie wygląda, jak szlachetne kamienie rzucone na ziemię, żeby zachwycać tych, którzy zechcą patrzeć. Na szczytach nagich drzew pyszni się jemioła, dla której jesień jest tylko szansą na lepsze widoki bez zasłaniających wszystko liści. Spogląda dumna na domy wokoło, w których już pewnie niedługo zawiśnie, ozdobiona zlotkiem jako bożonarodzeniowa ozdoba.
Słońce zbyt szybko ucieka za horyzont, ziemia oddycha miarowo głaszcząc wszystko wilgotnym oddechem. Jesień rozpuszcza welony mgieł, zawiesza na niebie diamenty gwiazd i wpatruje się urzeczona w lśniącą tarczę księżyca.
Dobranoc wszystkim, dobranoc!

piątek, 6 września 2019

potwory

Wróciły. Podstępne, bezwstydne, sprytne maszkarony. Wyciągają swoje ogromne zakrzywione szpony, chwytają za gardło, trzymają długo, aż do utraty tchu. Wbijają kły w serce wysysając krew zmieszaną ze strachem i adrenaliną. Przychodzą nocą, kiedy jest się najbardziej bezbronnym. Poruszają się bezszelestnie, szybko, to jak wyglądają bardziej wyczuwam niż wiem na pewno. Buszują po mojej głowie przeszukując zakamarki mojej pamięci, nawet te których sama nie jestem świadoma. Wyławiają dawne wspomnienia, ludzi, przyjaciół, bliskich, kochanych. Mieszają wszystko w przeklętym kociołku dodając porcje strachu, śmierci, potu, łez... Ciskają we mnie jak w tarczę strzelniczą, za każdym razem trafiając w dziesiątkę. Bezradność snu mnie zniewala. Nie mogę wykonać żadnego ruchu a one robią, co chcą, każąc mi się przyglądać. Obrazy przesuwane przed oczami zostają już w głowie na zawsze. Nieodzownie i ostatecznie. Wszystko wszędzie porozsypywane, bałagan w całym archiwum, na środku sterta strzępków myśli, uczuć, wspomnień. Chyba już nigdy tego nie posprzątam. Już nic nie trafi na swoje miejsce do swojej szuflady. Już na zawsze wszystko pomieszane zostanie z żółcią zatruwającą to, co mam. W ciągu dnia śpią syte swoim nocnym łupem, schowane w zakamarkach świadomości, prawie na granicy prawdy i snu, ale wrócą, wrócą na pewno...
Za dnia wychodzą inne, te widzę wyraźnie, ciągle są obok i nie odstępują mnie na krok. Czarne mroczne twarze wysmukłych postaci w szerokich szeleszczących szatach i rozłożystych skrzydłach. Ich ciągły szum, szelest, szept sprawia, że nigdy nie czuję się sama. Rozpościerają swoje szaty i skrzydła blokując dostęp do mnie świata zewnętrznego. Wlewają we mnie nieustannie jad goryczy, smutku, zobojętnienia, niechęci i wstydu. Nie wiem ilu ich jest, wyglądają tak samo, co chwila pokazuje się któryś szerząc do mnie szpetne zęby w złośliwym uśmiechu zwycięzcy, gnębiącego swoja ofiarę. Na każdy mój szczery uśmiech posyłają pociski zobojętnienia, na każdy wymuszony - wyczerpania. Bombardują mnie ciągle nie dając czasu na lizanie ran. Stłumione dobrym słowem ryczą jeszcze potem długo, z pasją rzucając we mnie odłożonym na później poczuciem winy, zgnębienia i odrzucenia. Odsuwają mnie od ludzi, od marzeń, od życia. Pchają delikatnie, ale jednostajnie w otchłań z której ciężko wrócić. Nie ma utartych ścieżek, drogowskazów, znajomych widoków, a w każdą stronę jest dalej, nigdy z powrotem. W ciemnej, późnej godzinie na chwilę przed snem atakują wspólnie, demony dnia i nocne potwory przebudzone już po całodziennej drzemce. Szaleją w obezwładnionej głowie aż do utraty tchu, do zimnego potu strachu, wsłuchując się z radością w rytm tłukącego się w piersi przerażonego serca...

środa, 4 września 2019

A gdyby tak....

Zobaczyć słońce skąpane w Saharze
Poczuć na twarzy chłód różowej mgły
Zanurzyć stopy w lazurowej wodzie
Wpleść we włosy równikowy pasat
Powąchać kwiaty których u nas nie ma
Zjeść słodką pomarańczę prosto z drzewa
Przepłynąć jachtem kawałek oceanu
Zmarznąć do kości na szczycie lodowca
Przejść swobodnie pod brzuchem żyrafy
Policzyć gwiazdy odbite w Ontario
Odetchnąć powietrzem najczystszych lasów
Jeździć na koniu po stepach Australii
Spocić się na szlaku w Amazońskiej dżungli
Posłuchać grzmotu ogromnego wodospadu
Spędzić wieczór nad różowym jeziorem
Zjeść śniadanie na toskańskim tarasie
Rozpłynąć się w słodyczy bułgarskiego wina
Odurzyć się zapachem angielskich wrzosowisk
Poczuć drżenie na koncercie w Wiedniu
Poznać bajecznie bogatego maharadżę
Spojrzeć bez strachu w oczy kenijskiemu lwu
Być wielkim tygrysem i przemierzyć tajgę
Zamienić się w ptaka i szybować nad górami
Rozpalić iskrę, która dawno zgasła
Znaleźć krzemienie i wzniecić ogień
Ogrzać od niego zamarznięte serce
Zachwycić się na nowo tym co spowszedniało
Dostrzec znowu mrówki pędzące przez trawę
Chcieć rzeczy małych, by zbudować wielkie
Rzucić bumerangiem lęków tak, by nie wróciły
Strzaskać wszystkie krzywe lustra w głowie
Rozciąć więzy własnych zahamowań
Pozwolić ustom mówić to, co by chciały
W chaosie odnaleźć spokój wewnętrzny
Zjednoczyć się ze wszystkim, aby być znów sobą

poniedziałek, 2 września 2019

zegarek

"Nosi Pani zegarek na prawej ręce?" - zapytała pani zegarmistrz tonem najwyższego zdziwienia, jakbym była niespełna rozumu i pomyliła ręce. I chociaż przez kilka lat nie nosiłam zegarka ponieważ go nie posiadałam, to intuicyjnie i zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami założyłam jednak na prawą. Hmm... Ale dlaczego? Trudno powiedzieć. Zaczęłam chyba w szkole, już nie pamiętam, czy jeszcze w ogólniaku, czy już na studiach. Było to bardzo praktyczne. Podczas pisania notatek mogłam bez ostentacji sprawdzić godzinę. A bywało, że czasami dłużyły się w nieskończoność. Pamiętam z czasów studenckich, że profesorowie krzywym okiem patrzyli na studentów sprawdzających godzinę na wykładzie. Każdy z nich przekonany był o tym, że jego przedmiot jest najbardziej godzien zainteresowania studenckiej braci. Nasze zdanie w tym temacie było nieco inne, stąd niecierpliwe odliczanie do końca. Jeden z naszych profesorów, który miał z tysiąc lat albo więcej, szczególnie komentował sprawdzanie godziny. Jednej z naszych koleżanek powiedział kiedyś, że nikt jej przecież nie zmusza do uczestnictwa w jego wykładach, ale nie powinna go obrażać zerkaniem na zegarek. Wiedzieliśmy skądinąd, że Pan Profesor potrafi się obrazić z opóźnieniem nawet kilkumiesięcznym i w sam raz wypadającym na okres egzaminów. I chociaż w swoim życiu widział już wiele mniej lub bardziej tępych studenckich twarzy, znakomicie pamiętał te sprawdzające godzinę na jego wykładach. Ja z koleżankami zajmowałyśmy pierwszy rząd udający znaczne zainteresowanie tematem, który wykładany był w dużej mierze po łacinie, której - w przeciwieństwie do profesora - nie znaliśmy  w ogóle. Przekręcałam wtedy zegarek na wewnętrzną stronę nadgarstka, tak aby wskazówki mieć zawsze na widoku bez zbędnego stresowania wykładowcy. Moja towarzyszka, pewnego grudniowego, szarego poranka, wykazywała znaczne zobojętnienie wykładem i rzeczywistością dookoła w ogóle, a upewniając się dyskretnie, że trwający już wieczność wykład w rzeczywistości zajął dopiero pół godziny, odłożyła zdesperowana długopis i postanowiła reszty wysłuchać drzemiąc na wpół na podpartej ręce, tłumiąc od czasu do czasu potężne ziewanie. W ramach koleżeńskiej solidarności szturchałyśmy ją od czasu do czasu, aby jakoś szczególnie nie podpadła.
Pamiętam mój pierwszy zegarek, który otrzymałam chyba jako pięciolatka. Maleńki, ze złota kopertą i szarym paskiem. Z mnóstwem dziwnych kresek. Kiedy zapytałam mamę co to takiego, odparła, że cyfry rzymskie. Było to dla mnie coś tak abstrakcyjnego, że postanowiłam w ogóle nie zawracać sobie tym głowy i po prostu schowałam zegarek. Chyba nosiłam go później do szkoły, kiedy już potrafiłam poznać się na nim, nawet bez znajomości cyfr rzymskich.
Pierwszy swój własny zegarek kupiłam sobie już w liceum. Koniecznie na bransolecie, ponieważ takie wydawały mi się szalenie kobiece. Z racji ich niskiej ceny wycierały się szybko i musiałam rozglądać się za nowym. Ponieważ jednak zegarki paliły mi się na rękach jak słoma na ognisku, zanim dotrwałam do licencjatu, a później do pracy, zdążyłam mieć kilka, a w ostateczności zostałam bez. W pracy za biurkiem plusem było posiadanie komputera na którym ciągle wyświetlała się godzina, o ile pamiętam, zawsze zbyt późna. Jednak zawołana na naradę, zebranie, posiedzenie do Prezesa, pozostawałam w słodkiej niewiedzy ile tak naprawdę zmarnowałam już czasu. Aż wreszcie otrzymałam zegarek z okazji urodzin. Niestety, kwadratowy, bez zaznaczonych godzin. Ot, zwykłe dwie srebrne wskazówki na czarnym tle. Szybko okazało się, że potrafię prawidłowo wskazać jedynie cztery godziny dziennie, czym prawie rozpętałam potężną awanturę. Podczas objazdu naszych placówek Prezes zapytał mnie o godzinę, na co ja, zgodnie z przekonaniem, odparłam że jest w pół do dziesiątej. Ucieszony, zaczął wizytację  i z pasją dyktował mi kolejne sprawy do załatwienia. Gdy pół godziny później zadzwonił dyrektor z awanturą, że jest już jedenasta, zaczyna się narada a szefa nie ma, zbladłam i wyjąkałam: "rzeczywiście, mogło być w pół do jedenastej...". Od czasu tej historii wszyscy się ze mnie śmieją, że jedyny zegarek jaki powinnam nosić to elektroniczny.
Dobrych kilka lat i dwa zegarki później, kiedy otrzymałam w prezencie piękne zegarki z bransoletką, prawdziwe, ze wskazówkami i zaznaczonymi godzinami, podczas ich mierzenia założyłam intuicyjnie na prawą rękę. Nie mam już nikogo, przed kim musiałabym utrzymywać dyskrecję, ale przyzwyczajenie pozostało. Więc na pytanie pani zegarmistrz odparłam: "Tak, noszę na prawej ręce."

niedziela, 25 sierpnia 2019

urodziny

Doprawdy, nie mogę pojąć, jak do tego doszło...
Parę miesięcy temu huśtałam się w naszym pierwszym domu na garażowej huśtawce, tata zajęty czymś ciężko wzdychał próbując uniknąć oberwania w głowę moimi nogami. A już zaraz była przeprowadzka, do babci i dziadka. Do rodzinnego domu mojej mamy. Nie tak dawno przecież jechałam na drewnianym wozie ciągnionym przez konia, na którym poustawiane były solidnie zabezpieczone kryształy i szkło, a między tym wszystkim ja, mająca pilnować, aby się to czasami nie potłukło.A teraz się rozglądam po moim trzecim z kolei domu i znajduje tylko dwa małe kryształowe kosze podarowane mi przez mamę. Chyba niedawno tata stawiał przepierzenie w naszej kuchni obijając je boazerią, prawie po ciemku, bo myśmy miały spać, chociaż uparcie zerkałyśmy spod koca na nowe odcinki "Policjantów z Miami". Dziś patrzę a w tym miejscu kuchnia od siostry i zabawki jej córki. Gdzieś zapodziała mi się ulubiona lalka, mój misio z którym chodziłam spać, cztery tomy "Koziołka Matołka" i dwa o małpce Fiki Miki. Wszędzie leżą pieski z "Psiego Patrolu" i książkowe przygody Peppy oraz Maszy. Gdzieś tu jeszcze pewnie leżą, jeśli się dobrze rozejrzeć, moje i sióstr ulubione zabawki. Powinna być metalowa kuchnia 3-segmentowa, czerwona w grochy, skołtunione  lalki Barbie, łóżka z kartoników i uszyte przez nas pościele z atłasowej, fioletowej sukienki mamy. Pewnie gdzieś leżą dębowe stoły z opakowań po Matjasach. Rozglądam się na próżno, wszędzie tylko współczesne, kolorowe plastikowe zabawki, kilka drewnianych klocków, puzzle z bohaterami których nie pamiętam. Dopiero co przed paroma tygodniami skakałam w gumę, zupełnie bez zdolności i sukcesów, przeminęło. Parę dni temu po szkole poszłyśmy z koleżanką na lody, a dziś jej dzieci powiedziały mi "dzień dobry". Ciągle mi coś za małe, zbyt kolorowe, nie pasujące. Ciągle mi wszędzie "pani" i zaczynają badać mi cholesterol. Dotąd nie myślałam, że coś może boleć. Wolno mi wypić i nawet zapalić. I mogę wracać po 22. Mama mi już nie daje na drożdżówki. Przychodzą do mnie jakieś rachunki. Dopiero co się cieszyłam na mój własny ślub, a dziś mi mały człowieczek mówi mamo. Kiedy się to wszystko stało? Przecież to wszystko było zupełnie niedawno. Kto decydował że mam już ponad trzydzieści lat? Przecież ja nawet nie jestem dorosła. Oglądam bajki, jak zawsze. Ciągle się huśtam na huśtawce i nawet lubię skakać na trampolinie. Biegnę zobaczyć jak leci samolot, liczę sekundy od błyskawicy do grzmotu, cieszę się deszczem w letnie popołudnie, zbieram liście do zasuszenia, piję kakałko i ciepłą herbatę. Wciąż jeszcze nie jestem poważna, choć czasem smutna bez powodu. Włosy mam ciągle tak samo niesforne jak wtedy, gdy mama czesała mnie do zdjęcia w drugiej klasie. I wciąż, choć wiem coraz więcej, czuję się jeszcze za mało mądra. Tyle spraw już zostało w tyle, ludzi, emocji, wspomnień i snów. I coraz większy plik fotografii, na moich ścianach brakuje miejsc. I coraz dłuższa modlitwa za zmarłych, coraz krótsze dni.
Dzisiaj kolejne piękne życzenia, prezenty, goście i miłe chwile. A ja nie jestem jeszcze gotowa. I bardzo proszę, gdyby ktoś mógł, wziąć mój dowód i poprawić pesel...

środa, 7 sierpnia 2019

list do Taty


Tato!
Mój syn uwielbia muzykę, wiesz? Zresztą ja też, tak jak Ty, kiedy mogę słucham radia. Zapytałam go dziś, czy mogę mu pokazać ulubiona muzykę dziadka. I wiesz co? Spodobało mu się. Dla mnie ich twórczość jest pamiątką po Tobie, słucham i myślę o Tobie i o tych chwilach w moim życiu kiedy ich słuchałeś. O Twoim wzruszeniu, które teraz i mnie ogarnia. Ja sama nie nauczyłam się grać, wiesz. Nie potrafię tak jak Ty, chociaż tak bardzo chciałeś. Gardziłeś nutami, a ja nawet z nimi nie potrafię. Kiedyś raz zagrałam na szkolnej uroczystości, pamiętasz? Powiedziałeś mi wtedy: „Jestem z ciebie dumny”, a ja pamiętam te słowa do dziś. I prawdziwą dumę w Twoich oczach, bo zadowolić Ciebie nie było łatwo. Jakoś nigdy nie chwaliłeś. Chociaż chyba byłeś zadowolony, kiedy przynosiłam świadectwa z paskiem. Tak mi się wydawało, tak mało mówiłeś, wszystko musiałam czytać w Twoich oczach. Zawsze widziałeś gdzie jest mój szczyt, ja widziałam tylko najbliższy kawałek ścieżki. Mogłam zapytać, ale Ty byłeś taki niedostępny, zamknięty. Pamiętam nasze kłótnie o wybór studiów. Minęło już piętnaście lat, ale teraz wiem już na pewno, że muszę Cię przeprosić. Dzisiaj wiem, że wybrałabym Twój kierunek, wiesz Tato, ponieważ mi się to podoba, interesuje i dziś wiem, rozumiem, że dałabym radę. Wtedy tak mało w siebie wierzyłam, rozumiesz, tak mało było we mnie wiary, że dam radę. A dziś jestem już mądrzejsza, widzę, że źle zrobiłam. Czy mi kiedyś wybaczysz? Teraz wiem, że zawsze dostrzegałeś we mnie potencjał i możliwości, nie próbowałeś robić na złość.
Jestem szczęśliwa, Tato. Mam męża, dzieci, pracuję, mam dobry dom. A Ty? Czy byłeś z nami szczęśliwy? Myślę o Tobie ciągle i nie wiem, ciągle nie wiem. Wspominam Twoją poważną minę, zmęczone oczy, czasem uśmiechy, Twoja pracę dla nas. Nigdy nie zapytałam, nigdy nie miałam odwagi. Teraz już nie mam możliwości. Składam wspomnienia w jeden obraz a Ty ciągle wyglądasz na nim inaczej. Patrzę na zdjęcia, na płaskie obrazy, na których już nigdy nie będzie życia, na których nie ma Twojego głosu, zapachu, ciepła. Tylko Twoje oczy patrzą jak zawsze otoczone kilkoma zmarszczkami. Ciągle pamiętam dotyk Twoich włosów, po których głaskałam Cię na dobranoc i do widzenia, kiedy siedziałeś na tapczanie. Jak długo jeszcze będę pamiętać? Ile lat minie, zanim i to wspomnienie odejdzie. Słyszę jeszcze Twój głos, ale nic już do mnie nie mówisz. Chciałabym Cię o tyle spraw zapytać, poznać Twoje zdanie, zaprosić Cię do mojego domu, przywieź Ci wnuki. Dajemy radę, wiesz, my wszystkie dajemy rade, ale z Tobą byłoby nam prościej.
Żałuję, że w tych rozmowach w ostatnim czasie byłam taka naiwna. Że ciągle wierzyłam, że z nami zostaniesz. Że Ci nie powiedziałam, że bardzo Cię kocham. Że nie wyobrażam sobie, że Cię kiedyś zabraknie. Że mnie przy Tobie nie było. Tato, dzwoniłam, pamiętasz? Mama mówiła, że chyba przyjedziesz, bo trochę lepiej się czujesz. Upiekłam trzy ciasta, żeby Ci któreś smakowało. Nawet chciałam przyjechać. Ale był już wieczór, ja zmęczona, na drugi dzień do pracy, a przecież mieliśmy się zobaczyć. Cieszyłam się, że do mnie przyjedziesz. Wiesz, taka byłam głupiutka, że myślałam, że mam jeszcze czas. A Ty odszedłeś właśnie wtedy, gdy wyciągałam sernik z piekarnika. I do dziś trudno mi pojąć, że w Twojej pięknej, spokojnej twarzy nie było już wtedy w ogóle życia. Siedziałam plecami, nie mogłam patrzeć. Jakbyś się zaraz miał obudzić. I jeszcze długo w smutne noce chciałam biec zobaczyć Twoją spokojną twarz, wyryć w pamięci wszystkie Twoje zmarszczki, obejrzeć każdy włosek na wąsie, dotknąć skóry, która tak kochała słońce.
Tato, kiedyś Ci to wszystko opowiem. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz...

czwartek, 1 sierpnia 2019

zapach złotem malowany

Są dwa zapachy na świecie które już na zawsze będą mi przypominać o szczęśliwym dzieciństwie spędzonym na wsi, pod lasem, na małym  gospodarstwie moich dziadków, z którymi mieszkaliśmy wspólnie. Pierwszy z nich to zapach kwitnącej lipy, słodki do przesady, miodowy, duszny a w upalne dni wręcz mdlący. Lipa stała u wejścia do lasu, zaraz za naszym podwórkiem, i stoi tam zresztą do dziś, pod nią prowizoryczna ławeczka, na której lubiłam siadać i  po prostu rozmyślać. Czasem siadywała tam ze mną babcia rozmawiając ze mną o różnych sprawach, czasem czytałam tam lektury a w czasach studenckich uczyłam się na letnią sesję. Ilekroć czuję zapach lipy przypominam sobie te piękne chwile. Drugim zapachem jest woń koszonego zboża. Duszny, podszyty polnym kurzem, rozedrgany od ciepła mączny zapach koszonego i młóconego we wnętrzu kombajnu zboża. Nie zdawałam sobie nawet z tego sprawy, jednak kiedy kilka dni temu za płotem naszego ogrodu dwie potężne maszyny rozpoczęły pracę na wielgachnych łanach złotego zboża, wraz z zapachem wiatr przywiał wiele wspomnień z młodości. Jedni narzekali na hałas, inni na kurz a ja siedziałam na małej ławeczce wdychając dobrze znany zapach i zanurzając się we wspomnienia...
Pole dziadków było naprawdę niewielkie, przylegające do lasu, podzielone na trzy części: zboże, ziemniaki i ogródek warzywny, co roku w innej kolejności. Jego plony służyły nam w utrzymaniu zwierząt gospodarskich a także na nasze bieżące potrzeby. Stanowiło ono oczko w głowie dziadka, który codziennie doglądał swoich plonów, szacował zbiory regularnie je zaniżąjąc i oceniał straty, zawsze wyolbrzymiając. Żniwa były jednym z większych wydarzeń w życiu gospodarskim i należało solidnie się do nich przygotować. Z biegiem lat uczestniczyłam w coraz większej ilości prac, raz że miałam dużo sił i byłam dobrym pomocnikiem, a dwa, że dziadek po prostu lubił ze mną pracować, bo mu nigdy nie odmawiałam. Zupełnie nie było warto, zawsze kończyło się to obrazą ze strony dziadka i zepsuciem atmosfery w całym domu na co najmniej kilka dni. Zupełnie nie było warto. Mój dziadek zresztą był osobą, która umyśliwszy sobie cokolwiek, natychmiast podejmowała się realizacji tegoż, a ja w okresie wakacyjnym byłam zawsze pod ręką. Dziadek nie znosił pracowac sam a najbardziej lubił pracę zorganizować i nadzorować.
Zboże przechowywaliśmy na suchym poddaszu nad letnią kuchnią. Wymagało ono oczywiście wysprzątania i to gruntownego. Objawiało się to zataszczeniem na owo poddasze mioteł i łopat, wszczynaniem nieprzeniknionych tumanów dusznego, gorącego kurzu o "zapachu" starego zboża, mysich i kocich odchodów oraz potu uwięzionych w tym wszystkim amatorów sprzątania. Zawsze wychodziłam stamtąd oblepiona potem, kurzem i brudem, a mój kaszel jeszcze kilka dni przypominał mi, co robiłam. Również słoma była cenna, stanowiła bowiem posłanie dla zwierząt, była więc pieczołowicie zbierana z pola i przechowywana w stodole. Tam również robiono porządki. Czasem na dole, w miejscu gdzie dawno temu stał żłób dla konia, jeżeli miała być kostkowana, lub nad chlewem, kiedy miała być zebrana luzem. Pamiętam szczególnie jeden rok, kiedy robiliśmy z dziadkiem porządki przy dawnym żłobie, usuwając starą, nieprzydatną już słomę. Pod jej warstwą nie zauważyliśmy starego, zzieleniałego kaczego jajka, które dziadek nieopatrznie rozbił, uwalniając okropny smród. Prawdopodobnie zrobiłam się równie zielona jak to jajko, kilka razy zbierało mi się na wymioty. Dziadek się ze mnie podśmiewywał, ale sam minę miał nietęgą! Do dziś jestem przekonana, że kacze zepsute jajo śmierdzi najgorzej na świecie, w każdym razie gorzej niż kurze!
Do zbioru zboża należało przygotować wóz, do którego u nas zaprzągano konia. Podwyższaliśmy boki, bo chociaż dziadek zawsze lamentował, że w tym roku nic nie będzie, to jednak na wszelki wypadek szykowaliśmy się na wielkie plony. I często rzeczywiście takie były. Wóz wykładaliśmy plandeką, tak, aby  żadne ziarenko się nie zmarnowało, spadając na ziemię przez szpary w deskach. Drugi wóz rozbieraliśmy do cna i robiliśmy z niego wóz drabiniasty, specjalnie na słomę. Bywały i takie lata, że oba wozy podwyższone i zabezpieczone plandekami stały w pogotowiu i oba były zasypane zbożem.
Mój dziadek nie był minimalistą, jeśli idzie o gospodarstwo. Raczej wszystko robił z rozmachem. Angażował całą naszą rodzinę, mamę, tatę, mnie  a później także moje siostry, siostrę mamy z mężem i jedynie babcia, z racji astmy miała zadanie zorganizowania wody, piwa i herbaty a także miejsca do mycia. Gdy byłam mała podniosłość żniw była dla mnie tak oczywista, że całe to zamieszanie wydawało mi się absolutnie niezbędne. Z wiekiem zaczęłam zauważać, że pracy wcale nie jest aż tak dużo, a my wszyscy po prostu depczemy sobie po piętach. Wtedy zrozumiałam  i zaczęłam podzielać rozdrażnienie ojca tym nadmiernym rozdmuchiwaniem sprawy. Ale dziadek taki już był.
Zanim przyjechał kombajn dziadek chodził i  ścinał kawałek pola kosą, a ja, czasem, według jego instrukcji zbierałam ścięte źdźbła w snopki i wiązałam kawałkami słomy zręcznie skręconymi tak, jak mnie tego nauczył. Te ostrożnie ścinane kępki służyły dziadkowi do wypełniania siennika, bowiem długie lata sypiał właśnie na takim tradycyjnym, wypychanym słomą sienniku. Te snopki młóciliśmy ręcznie, po staremu, po prostu cepem. Dla mnie była to świetna zabawa, choć muszę przyznać, że opanowanie tego fachu przysporzyło mi kilku siniaków.
W dniu przyjazdu kombajnu dziadek od rana wypatrywał jakiegoś nieszczęścia, z którego największym mogło być gradobicie, które pozbawiłoby kłosy ziaren a nas plonu. Jego nerwowość udzielała się  chyba wszystkim i każda pojawiająca się na horyzoncie chmurka przyprawiała nas o dreszcze. Najczęściej jednak wśród upału i słońca przyjeżdżał kombajn i w kilka chwil zabierał się do pracy. Przyjemnie było patrzeć na czerwonego bizona sunącego przez nasze pole połykającego kolejne partie złotego bogactwa. Najbardziej oczekiwana była chwila, kiedy wysypywał zbiór do wozu. Patrzyłam zawsze z napięciem, czy jest tego dużo, czy ziarna są grube i, w ostateczności, czy dziadek jest szczęśliwy. Na koniec wiadrami podawaliśmy sobie zboże na to wysprzątane poddasze, wdychając kurz, pył i cudowny zapach rozgrzanego słońcem dojrzałego zboża. Kiedy wszystko, do ostatniego ziarenka zostało umieszczone we właściwym miejscu, można było posprzątać, umyć się z grubsza a dziadek zaczynał częstować wódką. Za udane zbiory, za szczęśliwy koniec, za pomoc wszystkich. Pamiętam go do dziś, jak siedzi na ławce, z założonymi rękami, noga na nodze, z rozpiętą koszulą, lub w ogóle w podkoszulku, z zaczerwienioną od alkoholu twarzą na której maluje się zadowolenie i szczęście, bo będziemy mieli co jeść, i jak chwali mnie za pracę. Czułam się wtedy naprawdę szczęśliwa. I to poczucie szczęścia towarzyszy mi do dziś, kiedy tylko czuje zapach żniw i wspominam tamte dni. Dla mnie nie był to przykry obowiązek domowego życia, dla mnie była to przygoda, czułam się przyjemnie zmęczona, z poczuciem dobrze wykonanej pracy, za którą ktoś mnie pochwalił. Traktowałam to jako atrakcję, o której moi rówieśnicy mogli w większości tylko pomarzyć.
Słomę zbierało się na kilka dni po zbożu, kiedy już porządnie wyschła. Czasem dziadek zamawiał prasę i przywoziliśmy ją w kostkach, a czasem luzem. Kiedy akurat stałam na wozie i zrzucałam kostki reszcie do układania, miałam pokłute calutkie nogi i ręce. Kiedy akurat układałam kostki w stodole, szkód było mniej. Nie przeszkadzało mi to za bardzo, byłam dumna z tych ran, jak żołnierz wracający z frontu. Słomę luzem raczej wykładali dorośli, bo trzeba było dość wysoko wyrzucać ją widłami do góry, a tam pod dachem przerzucać pod ściany aby się dużo zmieściło. Pamiętam żywo taką scenę, kiedy moi rodzice wykonywali wspólnie tę pracę, tata na wozie, a mama pod dachem. Ponieważ mama ma na imię Jadwiga śmiejąc się cytowali bohaterów filmu "Sami swoi": "Jadźka, pomóc Ci?" itd. Zawsze na tym fragmencie przypominam sobie tę scenę z rodzinnego domu. Gwoli ścisłości należy dodać, że moich rodziców nigdy nie znaleźliśmy śpiących wspólnie na słomie!
Zboże zebrane na poddaszu należało wietrzyć i mieszać, aby się nie zaparzyło, nie spleśniało, w ogóle, trzeba było i już. W tym celu chodziło się szurając nogami po całym poddaszu mieszając ziarna i strasząc biedne myszy, przekonane że oto trafiły do raju. Trudno powiedzieć, żeby uciekały, były tak grube, że ledwo mogły chodzić. Nasze koty, troskliwie i solidnie karmione przez babcię nie widziały większego sensu za uganianiem się za kimś, kto nawet nie ucieka. 
Pamiętam to wszystko zapewne zupełnie inaczej niż dorośli, bo byłam dzieckiem i widziałam wszystko oczyma dziecka.  I w takim kształcie zachowuje to w sercu i przywołuję raz do roku obserwując ogromne maszyny sunące za płotem.

poniedziałek, 29 lipca 2019

chłopak ze zdjęcia

Pamiętam go takim, jakim widziały go moje nastoletnie zakochane oczy, jakim go odbierałam zamroczona pierwszym poważnym nieodwzajemnionym uczuciem. Nieco wyższy ode mnie, średniej budowy, ze szczeciną ciemnych włosów, zawsze trzymał się prosto, ale nie sztywno. Zazwyczaj w koszuli założonej na t-shirt oraz dżinsach. Czarnych lub niebieskich. W krótkim rękawku widywałam go rzadko, nawet w dość ciepłe dni. Dłonie miał smukłe, zadbane, blade, jak ktoś, kto nie pokazuje się słońcu, z wyraźnie widocznymi czarnymi włoskami. Pamiętam jego twarz, pociągłą, z niebieskimi, lekko opadającymi oczami, wąskimi ustami i troszkę za dużym nosem. Połączyła nas szkoła, ale już nie potrafię powiedzieć kiedy dokładnie zorientowałam się, że mi na nim szczególnie zależy. Po prostu któregoś dnia uświadomiłam sobie, że dzień bez niego jest okropny, beznadziejny i smutny. Że na jego widok serce skacze mi z radości a w płucach brakuje powietrza. Starałam się jednak nie okazywać tego po sobie, mając niejasne przeczucie, że mój entuzjazm nie znajdzie odzwierciedlenia z drugiej strony.  Powstała jednak między nami niezwykła jak na nasz wiek i różnicę płci zażyłość, przyjaźń nawet, jedna cieniutka nić bliskości pielęgnowana przez kolejne trzy lata liceum. Już nie jestem w stanie wskazać kiedy to się dokładnie zaczęło, kto zadzwonił pierwszy, czy to ja dążyłam do tej bliskości wiedziona uczuciem, czy też po prostu byliśmy bliskimi duszami, które się zwyczajnie rozumiały, z czasem nawet bez słowa. Nie siedzieliśmy w jednej ławce, nie rozmawialiśmy na przerwach, nasza przyjaźń rozwijała się poza szkolnym towarzystwem podczas popołudniowych rozmów telefonicznych. Trudno powiedzieć, ile godzin przegadaliśmy, ile tematów poruszyliśmy i ile po prostu przemilczeliśmy, bo słowa już nie wystarczały. Pretekst zawsze był błahy a po godzinie w sumie nie pamiętaliśmy od czego się zaczęło. Wyczuwał moje nastroje, nie pozwalając mi się jednak rozklejać. Chyba najbardziej lubił rozmawiać ze mną, kiedy byłam w dobrym humorze, kiedy się śmiałam  i żartowałam. Znałam go na tyle dobrze, że potrafiłam wyobrazić sobie jaką ma akurat minę, kiedy rozmawiamy.  Czy jest poirytowany, poważny, smutny, czy się uśmiecha a w oczach ma błyski. Jak nikt potrafił uśmiechać się tylko oczami, robił to czasem kiedy nasz wzrok spotykał się nad zeszytami. W jego głosie wyczuwałam, kiedy robił to po drugiej stronie słuchawki. Miał spokojny, ciepły, delikatnie nosowy głos, którego uwielbiałam słuchać. Przenigdy nie krzyczał, rzadko też się denerwował. Zaledwie kilka razy, brał wtedy głęboki oddech i mówił szybko, patrząc przy tym twardo, prawie stalowymi oczyma. To chyba było gorsze, niż gdyby krzyczał. Nie przypominam też sobie, aby przeklinał. Ja znacznie więcej, o co mnie czasem upominał. Mówił do mnie wprost, bez zdrobnień i upiększeń, których sam też nie lubił, ale moje imię w jego ustach brzmiało naprawdę pięknie. Kończył rozmowę zwyczajnym "trzymaj się" i tylko to czasem dawało mi siłę, aby naprawdę się "trzymać". Martwiłam się o niego, a on czasem wykazywał troskę o mnie. Nigdy nie spotkaliśmy się na nasze pogaduchy, nigdy nie było między nami żadnej fizycznej bliskości, zaledwie raz trzymałam jego dłoń, w tańcu podczas studniówki.  Pozostał jednak niezwykle mi bliski. Nasze drogi rozeszły się nagle i jak widać na stałe. Pozostało jedno zdjęcie, kilka blizn i piękne wspomnienia...

środa, 3 lipca 2019

Ja za 40 lat

Koniecznie z siwymi włosami, bo dodają powagi. Chociaż może w ogóle z włosami...? Mam nadzieję, że nie bez, leżąca w szpitalnym łóżku, trzymając za rękę ostatniego odważnego, który mnie przyjdzie pożegnać. Może leżąca w jakimś domu opieki, z totalną pustką w głowie, z mężem na krzesełku obok łóżka, do którego ciągle będę mówić: " kim pan jest?". Chociaż nie, nie sądzę. Pewnie okutana w ciepły sweterek będę przesiadywać pod orzechem, jak dziś, obserwując życie dookoła i sąsiadów przy codziennych czynnościach. Pewnie nie tych co dziś, pewnie przy innych zajęciach. Orzech będzie okropnie stary, bez owoców, za to z przyjemnym jak dziś cieniem od słońca. Będę czytała książki, zapewne znowu te same, bo pamięć poplączę fakty i wstawi bohaterów w inne scenerie. Mąż przyniesie popołudniową kawę i będziemy rozmawiać o niczym. Być może w tych samych fotelach, ale z pewnością z innymi kubkami, znając moje zamiłowanie do tłuczenia. Powiemy kilka banałów, po czym każde zajmie się swoją lekturą. Może będę miała wnuki? W kuchni będę przyrządzać smakowite potrawy, szczęśliwa, że nie na mnie ciąży odpowiedzialność za ich wychowanie. Będę ich rozpieszczać smakowitym ciastem i zupełną swobodą. Jeżeli zechcą nas odwiedzać, oczywiście. Może będą wolały pokazać się hologramem w telewizyjnym raz w tygodniu, pytając zdawkowo jak zdrówko i zupełnie nie chcąc słyszeć odpowiedzi. A może zamiast wnuków będzie w domu samotna latorośl, wyjadająca z lodówki smaczniejsze kęski i podbierająca drobne z emerytury? A nas szlag jasny trafi i taki będzie koniec. Być może jeszcze  będę pracować, aby czuć się przydatną, potrzebną i chcianą, aby nie siedzieć w domu ze zgryźliwym tetrykiem. Albo sama, jeżeli tetryk ostatecznie i zasadnie mnie znienawidzi, głównie za niedosładzanie lub przesładzanie jego kawy i herbaty. Będzie przysyłał mi kolorowe widokówki z odległych części świata, które wreszcie zwiedzi beze mnie. Chociaż jak tak myślę, to nie widokówki, a tylko wiadomości na telefon ze zdjęciami egzotycznych krain. A ja będę pokazywała je dużo młodszej koleżance z pracy zamęczając ją opowieściami z własnego życia. Zresztą nie tylko ją. Za 40 lat mam nadzieję mieć więcej czasu na kawkę z przyjaciółką. Wpadałabym do niej bez kilkutygodniowego umawiania się, spontanicznie na kawkę lub lemoniadę, zasypując ją niezliczonymi plotkami o starych lub nowych znajomych, które powtarzane po stokroć nadal będą powodować wypieki na twarzy. Albo one, albo przesadna ilość kofeiny wypijanej każdego dnia. I zawsze się będę malować, chociaż efekt będzie z pewnością nieco straszny, ale nikt nie będzie miał odwagi powiedzieć starszej pani prawdy i sprawiać jej przykrości. Zrobimy z siostrami rodzinny wypad na liposukcję. Przestanę przejmować się dietą, zjadając to, na co akurat przyjdzie mi ochota. Oczywiście zawsze z kimś, bo we dwoje smakuje lepiej... Wpadnę do córki na lampkę szampana, do syna na nieproszony obiad, który potem solidnie skrytykuję, jako dzieło mojej synowej. Zapewne będę  nieznośna, wścibska i przemądrzała. Na tyle, aby nikomu nie było żal, kiedy stąd kiedyś odejdę. Będę nadal sadziła kwiaty na wiosnę, ciągle nie znając ich nazw, przycinała krzewy które uparcie wciąż będą odrastać, przesadnie stroiła dom na Wigilię i zachwycała się pierwszym krokusem. Kupie sobie wreszcie bujany fotel, z którego podnosić będzie mnie mąż, po solidnej porcji bujania. A pewnego dnia, otworzę stare pudełko, wyciągnę pożółkłe kartki i pokładając się ze śmiechu przeczytam ten tekst, sprzed czterdziestu lat...

wtorek, 25 czerwca 2019

Lato, lato wszędzie


W krótkie czerwcowe noce, nadchodzące jak wybawienie po upalnych dniach, ma się wrażenie, że słońce nie zachodzi wcale. Że mrok, ciemność, gęsta atramentowa noc odeszła z tej krainy gdzieś indziej i zostawiła nas na pastwę wiecznego słońca. Jeszcze nie niknie purpura zachodu a już bladziuchna niebieskawa łuna zaczyna rozświetlać niebo na wschodzie. Gwiazdy z braku zajęcia opuściły to nie dość czarne niebo i poszły błyszczeć na południe. Wszystkie gwiazdy Oriona leżą krzyżem nad Australią, czekając aż nasza kochana ziemia zechce zaturlać się w bardziej proporcjonalne rejony, gdzie noc ma swoje prawa i trwa ledwie trochę krócej niż dzień.
Ptaki nie kończą śpiewać chyba w ogóle, w każdym razie nie nocą, kiedy w ciszy ich trele rozbrzmiewają najpiękniej. Przez otwarte okna w duszne powietrze sypialni wlewają się ich pieśni dając znać, że lato nadeszło. 
Poranek jest długi i jasny, poprzedzony mieniącym się w niebieskich i żółtych barwach świtem, wystrzeliwuje słońce wysoko nad horyzont. Ono zaś ciekawskie zagląda przez każdą najmniejszą szparkę do naszych domów, tańczy na pościeli budząc wcześniej niż budzik,  rozgrzewa powietrze, parzy w duży palec u stopy.  W upalny dzień leniwie przechadza się przez nieboskłon, pilnując aby wszystko należycie i długo ogrzać. Rozpala ziemię stęsknioną za deszczem, rozchyla purpurowe płatki róż, usypia przyrodę zbyt zmęczoną, by żyć.
Na pożółkłych trawnikach tylko gdzieniegdzie kwitną kępki kończyny, przy których uwijają się niezmiennie pracowite pszczoły. Dla nich upał nie jest żadną taryfą ulgową. Ptaki zrobiły sobie sjestę, z rzadka słychać ich pojedyncze piski, siedzą wśród liści i czekają na chłód.  Nasz pies wstaje tylko po to, by zmienić miejscówkę na legowisko. Wypija wodę skąd tylko może, z basenu, pluskadełka dla ptaków, swojej miski. Leniwie płynie czas. Powietrze przepełnia zapach traw i rozkwitłej właśnie lipy, słodki i mdły a jednocześnie upajający. Wśród bzyków, bzyczków i ćwierkań słychać cykanie świerszcza. Liście mięty kuszą w szklance zimnej wody, a z półmiska uśmiecha się do mnie kilogram czereśni. Witaj lato!

niedziela, 26 maja 2019

Nigdy bym sobie tego nie wymyśliła


Marzyłam, ale moja wyobraźnia nie stworzyła nawet w części tego, co przydarzyło mi się naprawdę. Nigdy bym nie oczekiwała tego, co mam. Nie myślałam że los ześle aż tyle. Nigdy bym sobie tego nie wymyśliła.
Tych niebieskich oczu patrzących z ufnością.
Tych usteczek rozciągniętych w uśmiechu szczęścia.
Tych loczków płowych i szczeciny złotej.
Tych rączek zaciskających się na szyi.
Tego "mamo" po tysiąc razy.
Tych łez jak diamenty.
Tych policzków z czekolady.
Tych stopek pełnych łaskotek.
Tych brzuszków okrągłych.
Tych słów "kocham Cię" na dobranoc.
Tej obrażonej minki, która rozśmiesza do łez.
Tych niezliczonych momentów wzruszenia.
Tego cierpienia, które chce się przeżyć.
Tego pierwszego widoku.
Tych pierwszych uśmiechów na dźwięk mojego głosu.
Tych zasypiań na moim ramieniu.
Tych nocy, których nie chciało się przespać.
Tych chwil, których nie chciało się stracić.
Tych ważnych momentów, których nie chciało się przegapić.
Tego szczęścia.
Tej miłości.
Moich dzieci.

poniedziałek, 20 maja 2019

Jaki piękny świat

Krajobraz moich czasów. Pojedyńcze drzewa wśród nielicznych traw na skrajach blokowisk, wystających do nieba jak wielkie dęby. Tak samo wielkie, mniej wieczne. Połacie betonu, kostki brukowej i asfaltu, żeby czasem coś nie wyrosło. W oddali kominy, ledwie widoczne w tym mgliście smogowym powietrzu. Powietrze wypełnione po brzegi, z każdym oddechem czuję, jak umiera kolejna moja cząstka, zamieniając się w jakaś groźną przypadłość. Spaceruję. Nikt już nie spaceruje. Tylko jeden starszy pan z pieskiem, codziennie o tych samych porach. Ale on jest z innych czasów, gdzie życie było wolniejsze a ludzie mogli spacerować. Obok mnie wszyscy prawie biegną, wyprzedzają mnie z gniewnym wyrzutem. Bardzo się spieszą, a ja wcale. Już przecież nie muszę. Cały wyścig po sens zostawiłam za sobą, przegrałam z kretesem, nie chciałam się rzucać, zdobywać, niszczyć, pokonywać, być ciągle lepsza, w walce o siebie, o stanowisko o kilka liter przed nazwiskiem. Zostałam gdzieś na trzecim etapie i tak walkowerem oddałam tę walkę.
Ciepły poranek, słońce odbite od dziesiątek szyb samochodów stojących w korkach w stronę autostrady. Różowa mgła ani błękit na wschodzie nikomu niczego już nie obiecują, ani pogody, ani pięknego dnia, nikt ich nie zauważa, nie ma ich przecież na ekranach smartfonów. Kawalkada ruszyła i pędem do pracy. Zadżumione miasta pękają w szwach, szczury chciwości, podstępu i pieniądza panoszą się wszędzie roznosząc zarazki. Zadżumieni ludzie w pogoni za szczęściem, za obrazem siebie serwowanym przez kogoś, kto im narzuca jak żyć, jak myśleć. Jak się ubierać, co kupić, gdzie bywać. W tych wszystkich "muszę" nie ma już "chcę", a i mnie dotyka to całe szaleństwo, czuję w sobie te narzucone pragnienia i potrzeby. Moja godność i poczucie własnej wartości ułożone pięknie na półkach w hipermarketach. Moja wartość adekwatna do ceny.  Świat na wyciągnięcie ręki, zachwycający i piękny, tym piękniejszy im droższe wakacje. Jak cię widzą tak cię piszą a przecież wszystko można pokazać, internet czeka, ludzie czekają, każdy gotowy komentować, wyrażać zdanie, oceniać. Moje szczęście do kupienia na każdym kroku, tylko wystarczy mieć czym zapłacić. Przyjemności czekają, żeby wypełnić moje życie, płyną szerokim strumieniem pasm radiowych i telewizyjnych. Banały, komunały, komercyjna papka, wszystko pięknie opakowane i podane prosto pod nos. Między tym zło wsiąkające w nas z każdego zakamarka życia. Głód, wojny, choroby, przerażające zdjęcia, miliony zarobione na ludzkiej krzywdzie i tragedii. Zamachy, terroryzm, napady z nożem w ręku, wszechobecny strach i nieufność. Kłamstwa powtarzane tyle razy, że wierzą w nie nawet ich twórcy. Prawda tonie w niezliczonej  ilości fałszywej mowy. Nic już nie jest prawdziwe ani szczere, za to wszystko nastawione na zysk. Przekopujemy ziemię wzdłuż i wszerz dla zdobycia drogocennych kruszców, ropy, odkrycia tego co dawno zasłonięto. Niszczymy naturę, dziwiąc się że się nam sprzeciwia. Eksterminujemy wszystkie gatunki kończąc na własnym. Kolejny pogrzeb w tym tygodniu. Jan Rak Kowalski odszedł po wielu cierpieniach do krainy wiecznej szczęśliwości jak wierzą coraz mniej liczni. Kościoły coraz mniej zapełnione tymi co nie boja się, że zostaną źle dotknięci. Wiara straciła na atrakcyjności, skoro coś ogranicza a przecież ludzie chcą być wolni. I zawsze przecież można być wysadzonym przez kogoś komu obiecano dziesiątki hurys w wiecznym raju.
Kolejna godzina, czy może już pięć? Czas biegnie inaczej, na szkle smartfona rozpływa się w nicość, aby się potem skurczyć i sprężyć i w kilka minut stać się godziną. Otwieram lodówkę. Dzisiaj zjem sobie pierwiastki z czwartego okresu, mają ładne nazwy i niektóre z nich są nawet pożyteczne. Czuję jak kolejna komórka umiera robiąc miejsce dla jakiegoś pasożyta. Na wszelkie dolegliwości rzędy aptecznych wspomożycieli. Na ładne włosy, paznokcie, dobry wzrok, na nerwy, nadpobudliwe stopy i nadpotliwe dłonie. Kolorowe pastylki obiecujące cuda za przystępną cenę. Łudzące wrażenie, że medycyna jest po to by ratować zdrowie, a nie po to by robić pieniądze. Wirusy na które nie mamy odporności, choroby na które nie znamy lekarstwa, a szarlatanów pełne gabinety. Mamy tyle pomysłów na śmierć a tak mało na życie.
W tym wszystkim moja mała enklawa, dwa orzechy dające cień, trawa łaskocząca w stopy, różowe wschody i purpurowe zachody i jedno pragnienie, aby zawsze mieć w sobie na tyle serca, by się tym nieustannie zachwycać. Zanim mnie przygniecie już na dobre ciężar cudzych chciwości, wad i przekleństw. Zanim lęki staną się rzeczywistością. Zanim umrze ostatnia nadzieja. Zanim to co bliskie stanie się odległe.

piątek, 10 maja 2019

Do jutra

Do jutra, czy może już nie...?
Czy aby na pewno, czy się skończy na dzisiaj i żadne jutro już nie nadejdzie, choć ponoć przecież nie nadchodzi nigdy?
I skąd ta pewność, że jeszcze kiedyś, w jakichś tam innych okolicznościach, w innej scenerii, z innym humorem i wszystkim innym niż jest teraz?
Teraz jest teraz a jak to stwierdzić,  kiedy zaczyna się jakieś potem, gdzie jest granica, i w tym zamyśle już coś uciekło i już ta chwila sprzed chwili to już jest , co było.
I w tym płynięciu, w tym nurcie leniwym, w tym rozleniwieniu umysłu i serca mija kolejna godzina, dzień, tydzień, rok, życie.
Do zobaczenia. A jeśli nie? Jeśli wstawszy, wyszedłszy, już nigdy więcej się nie zobaczymy.
I co powiedzieć? Bo jeśli jeszcze kiedyś, to nie ma sprawy, dopowiem, dopytam, będę mieć czas. A jeśli już nie? To co powiedzieć, czego nie mówić, o co zapytać a co przemilczeć?
Czy uścisk ręki dzisiaj wystarczy, czy jeszcze kiedyś będzie mi dany, czy raz ostatni uścisnąć szczerze?
Czy gdyby z nieba przyszedł sms-es, że jeszcze tylko piętnaście minut, czy serca skruszyłby żal, tęsknota, czy tylko zwykłe by było żegnaj.
A kiedy nie ma żadnego potem, kiedy dla kogoś czas już przeminął, brzmienie tych wszystkich niewypowiedzianych, rozbrzmiewa ciszą nad pustym miejscem...

środa, 3 kwietnia 2019

...rodziców mam

Przychodzi taki dzień, trafia nas jak obuch, zmienia myślenie o tym co trwałe i "na zawsze". Oni, zawsze silni, zawsze na miejscu, zawsze o krok. Pokazują świat, uczą jak żyć albo jak nie żyć właśnie, są wyrocznią i znienawidzonym kodeksem praw i obowiązków. Z czasem stają się przyjaciółmi, którzy są gdzieś obok, ale zawsze są. Ich po tysiąckroć powtarzane mantry zaczynają nabierać sensu a nasz szacunek do nich rośnie. Doceniamy ich ciężką pracę w miarę, jak sami się z podobną mierzymy. Rodząc własne dzieci zaczynamy doceniać trud mamy, ich obojga w ciężkiej dla nas pracy. Są cały czas w gotowości. Aby pomóc, być blisko, być dla nas. W ciągłym o nas zamartwieniu. Zawsze wrażliwi na naszą krzywdę, na cierpienie. Ślepo niesprawiedliwi, do bólu lojalni. Do wszystkiego, na zawsze.
Ich włosy siwieją. Plecy przygarbiają. Palce sztywnieją i wykręcają. Bruzdy na czole stają się coraz głębsze. Nagle przestają rozumieć otaczający świat. Nagle ich poglądy są staromodne. Nagle zaczynają się powtarzać. Nagle przestaje im przeszkadzać kurz na szafce i rozlane mydło w łazience. Nagle bywają zmęczeni. Robią się małostkowi, śmieszni, irytujący. Nagle to oni potrzebują naszej pomocy sami niewiele już mogąc dać. Zapominają jak obsługuje się pralkę i do czego służy lokówka.
Wymagają naszej opieki. Trzeba im zmienić pieluchę jak oni nam zmieniali. Trzeba ich umyć jak oni nas myli i pomoc się ubrać jak oni nam pomagali. Trzeba nakarmić jak nas karmili i przymknąć oko na rozlane mleko jak oni wielokrotnie przymykali.
Już wiadomo, że nie będą na zawsze, jak opoka, jak bezpieczna przystań, trwający, czekający na nas, którzy realizujemy własne marzenia o szczęśliwym życiu. Egoistycznie psują nam to szczęście a ich starość dotyka nas pazurem zniechęcenia.
Rezygnując z własnego życia dla dziecka czujemy szczęście, rodzicom łatwo wystawiany rachunek, skrupulatnie podliczając każdą poświęconą minutę.
Nie każdy ma cudownych rodziców, ale każdy jakichś ma.

środa, 13 marca 2019

Pokonanym...

Po pustym sercu hula wiatr niepamięci. Niczego tam nie ma, w kącie walają się resztki dawnych uczuć. Zapomniane i nieogrzewane. Obolała dusza wyziera zza ciała, po cichu, na moment, między wierszami. Wszędzie rany. Jedne zabliźnione ale wciąż rozdrapywane, inne świeże. Wszystkie głębokie, nie da się inaczej. Łez już nie było od bardzo dawna, wyschły lub wyczerpał się limit, zresztą jakie to ma znaczenie. Za granicą już się nie płacze, smutek odchodzi, przerażają emocje. Nic nie czuć to również nie cierpieć, nie pragnąć, nie tęsknić, nie chcieć. Jak doskonała maszyna do spełniania codziennych czynności.
Nic nie ma większego znaczenia, czy słońce jest czy go nie ma, czy świecą gwiazdy, czy drzewa zakwitły, czy komukolwiek jeszcze zależy.
Poczucie obowiązku umiera w zatrutym sumieniu pomieszanych odczynników dobra i zła, marazmie obojętności i nihilizmu.
Ludzie nie słyszą, chociaż czasem słuchają, słowa które wylatują z ust docierają w innym brzmieniu, po drodze gubiąc własny ciężar i powagę.
Dobre rady rozdzierają wnętrze, siekąc błahością i truizmem. Niszczą resztę nadziei na ratunek ze strony kogokolwiek.
Tysiące złych myśli wpadają do głowy niczym stado nietoperzy, uczepiają się i zostają na zawsze. Ich jad i gorycz spływa do wnętrza, zabierając płucom oddech a sercu wolę bicia.
Nierówną walkę przegrywa się tylko raz.
Wesoła nastolatka z profilu na Facebooku.
Gwiazda filmowa.
Piosenkarz.
Pokonani...

czwartek, 28 lutego 2019

na skraju lasu domek stał

Zadziwia mnie nieustannie z jaką stanowczością i zaciętością wyrywamy naturze kolejne parcele ziemi, aby pobudować na nich coraz to okazalsze i piękniejsze domostwa. Chyba nie ma takiej wioski, w której wieloletni mieszkańcy nie mówiliby: "tu zawsze były pola, a teraz, dom na domie!". Uprawa roli coraz mniej się opłaca i coraz mniej jest chętnych osób, aby się tym zająć, nawet na własny tylko użytek. Tak więc kolejne połacie niegdyś złocących się zbożem pól zostają poćwiartowane na małe, zgrabne działeczki i sprzedawane żądnym własnego lokum. Wyrastają pyszne wille i nowoczesne bryły, popisowe dzieła nowomodnych architektów. Zwykły sześcian z dwuspadowym dachem zazwyczaj jest za mało pretensjonalny, aby dobitnie pokazywał starym mieszkańcom wioski na jak duży kredyt stać przybyłych. Tarasy, zimowe ogrody, minimalistyczne acz wymyślne wielopoziomowe bryły, z oknami na szerokość ścian, szczelnie zakrytych żaluzjami. Jak zresztą wszystko. Nowoczesne domy to zazwyczaj twierdze szczelnie pozamykane przed wszystkimi z zewnątrz. Widok światła w oknach mijanych na spacerze domów jest przepiękny, ale niestety coraz rzadszy. Zresztą, nowe domy zazwyczaj stoją puste, bo ich właściciele wyjeżdżają do pracy rankiem a wracają późnym wieczorem. Zarabiają na kilkutysięczną ratę kredytu, realizują własne ambicje i karierę, często kosztem wolnego czasu. Dzieci po szkole mają kilka fakultetów, szczęściarze mają babcie. A domy czekają. Wnętrza urządzone przez projektanta, umeblowane według najnowszej mody, z wieloma pięknymi przedmiotami, które pasują do aranżacji, ale nie niosą ze sobą żadnej historii. Kilka sypialni, kilka łazienek, salony, gabinety, przestronna kuchnia, tak, aby nie musieć się ze sobą spotkać na tych kilkuset metrach kwadratowych. Nawet wróble nie budują tu gniazd pod dachem. Do sprzątania firma, do ogrodu firma, do okien pani Krysia, bo taniej. Dzieci się wyprowadzą, domy opustoszeją, właściciele się zestarzeją i braknie sił na morderczą pracę dla dużych pieniędzy. Czy wystarczy sił i środków, aby utrzymać te piękne domy, czy też wioski zaroją się od ofert sprzedaży podupadających rezydencji? Czy szczęśliwy dom można zbudować w oparciu tylko o wielość metrów kwadratowych? Czy to właśnie dewiza współczesnego człowieka, mieć a niekoniecznie być...?

poniedziałek, 11 lutego 2019

Na pierwsze roztopy

W zasadzie, dlaczego nie? Przecież Święta przeszły, styczeń minął i ferie w zasadzie na ukończeniu, więc dlaczego nie miałaby zawitać do nas wiosna, ta najwcześniejsza, najdelikatniejsza, która się bieli przebiśniegami i pstrzy krokusami? A z drugiej strony, po co się spieszyć? Czy się już wszystko dość wyspało, żeby już budzić jeżyka, misia, ptakom obiecywać ciepłe godziny na suchym szczycie drewnianego dachu? Czy się ktoś pytał, czy ziemia już gotowa, by ją na nowo orać i siać? Czy ktoś bocianom do ciepłej Afryki już zaproszenia wysłał na powrót? A przecież dobrze jest tak jak jest. Mięciutka kołderka białego puchu usypia ludzi, ich troski i smutki. Pozwala znaleźć chwilę wytchnienia, bo wszystko trzeba, ale od wiosny. Wprawdzie dzień coraz dłuższy, ale jednak noc jeszcze przeważa. Jest jeszcze tyle książek do przeczytania, tyle rozmów do odbycia w ciepłym zaciszu zimowej nocy z kubkiem herbaty w ręku. Gdzie się tak spieszyć i po co tak gnać? Można jeszcze  zrzucić parę spraw na potem, bo jeszcze zimno i jeszcze się nie chce. A świat taki piękny kiedy jest biały, czysty, przytulny. Roztopy, błoto, wielkie kałuże, kto by to lubił i kto by to chciał? A teraz, świat trwa w tym śnie, błogim, spokojnym, cichym, uroczym. Niech śpi, niech nas kołysze, niech daje wytchnienie, niech pozwoli być bliżej. Razem spoglądać na gwiazdy wieczorem, razem robić ślady na śniegu, razem jeździć na sankach, nartach, rzucać śnieżkami i śmiać się wspólnie. Niech nas postraszy chłodem na zewnątrz, byśmy znaleźli ciepło w sobie. To tak cudownie popijać kakao z frotowymi skarpetkami na nogach i cieplutkim wełnianym szalem na ramionach. Spieszmy się kochać zimy, tak szybko odchodzą!

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Wybacz

Wybacz, że nie kupiłam dla Ciebie tych kilku bułek. Ale wiesz, jakoś tak byłam zamyślona bardzo nad tą niebieską sukienką, czy jeszcze do niej się zmieszczę, czy trzeba już sobie darować a przecież tak mi zależy ładnie przy Tobie wyglądać... Więc jakoś tak wyszło, ja wyszłam i nie kupiłam. Więc wybacz...
I wybacz że się nie uśmiechnęłam do Ciebie dzisiaj, wiesz ,kiedy na mnie spojrzałeś. Jakoś tak zapomniałam i myślami byłam gdzie indziej i znowu kolejna szansa uciekła niepostrzeżenie...
I wybacz że dziś na Ciebie nie nakrzyczalam wcale. A przecież zawsze krzyczę porządnie, ze strachu, troski , zdenerwowania. Bo Ty mnie obchodzisz przecież i Twoje błędy mnie ranią. A dziś wykipiało mleko i zwiędły dwa kwiatki w wazonie i posypywali drogę. Więc jakoś tak nie zdążyłam, zapomniałam i nie krzyczałam.
I wybacz że nie dotknęłam Cię za żadnym razem gdy przechodziłam obok. Zawsze miałam coś w ręku, gdzieś się strasznie spieszyłam a potem to już wyszedłeś i znowu ja nie zdążyłam.
I wybacz że Ci złożyłam skarpetki znów nie do pary. Bo one takie czarne a ja daltonistka, one takie podobne a ja niewpatrzona w szczegóły.
I wybacz ten pocałunek którego rano nie było, ani w południe ani tym bardziej wieczorem. Myślałam za chwilę, za moment, tylko dopije ciepłą kawę, dojem drugą kanapkę i tylko umyję ręce.
I wybacz że nie spostrzegłam tej łzy co zawisła między nami. Nie patrzyłam, odeszłam, pobiegłam do bardzo ważnej pierdoły. Dopiero teraz ją widzę, leży wyschnięta, bledziutka, w miejscu gdzie nasze słowa pocięły powietrze jak noże.
I wybacz że Cię kocham ciągle tak nieporadnie, tak nieudolnie i tak słabo.
I wybacz że tak jak w filmie nasze życie się nie układa, że czasem brudne naczynia, niezaścielone łóżko, kurz w kącie i łzy pod powieką.

niedziela, 27 stycznia 2019

Tym którzy odeszli

Tyle ich ostatnio odeszło... Za szybko... W pośpiechu. Bez do widzenia. Zostawiają po sobie niedopitą herbatę, nieprzeczytane wiadomości, nieodebrane telefony, rozłożoną gazetę na stole. Potworną pustkę. Ich nieobecność jest bardziej widoczna od życia. Przecież byli tu o krok, na wyciągnięcie ręki, na długość spojrzenia, na zasięg szeptu. Komentowali wiadomości, posapywali przy wstawaniu z fotela, kasłali po soku malinowym. Kakofonia ich dźwięków tworzyła naszą codzienność. Zapach unosi się jeszcze, tak zwodniczy jakby jeszcze tu byli. Koszula w koszu na pranie, nieuprzątnięte skarpetki, wyleżana poduszka. Są wszędzie a przecież już ich nie ma. Spozierają że zdjęć z fałszywym uśmiechem dającym złudzenie szczęścia. Jeszcze przecież wczoraj, przed chwilą... Pustka dotkliwa, bolesna, prawie namacalna, we wszystkich miejscach gdzie ich już nie ma.
Spieszą się gdzieś, uciekają, znikają nagle zostawiając nas żywych w smutnym zdumieniu. Bo dokąd? Czy im coś więcej obiecano? Czy wiedzieli coś a nam nie powiedzieli? Czy im tu smutno i źle było?
Uparcie tkwią nam w pamięci, wyryją się w sercu na zawsze, napiszą tysiące historii a swojej nie chcą dokończyć. Bo czy kto widział tak odejść ze świata? Po cichu, po trochu, po obiedzie? Siejąc łzy, rozpacz i ból? Jeszcze mieliśmy plany, wspólnie coś, razem, we dwójkę... Obiad na jutro dla dwojga a przecież już tylko jeden. I chleb kupiony ziarnisty, ulubiony, i zapas herbaty z miodem i kto to wszystko wypije? To tak nieładnie marnować, a ich to już nie obchodzi.
Oczy zamknięte na zawsze, usta już nic nie powiedzą, ręką nie zadrży nigdy i nigdy się nie uśmiechną.
Lecz cząstka ich, mała iskierka, żyje w nas i żyć będzie, w rzeczach, ludziach i miejscach będzie ich pamiętanie i nie przeminie tak długo jak długo zechcemy wspominać.

niedziela, 20 stycznia 2019

ku pamięci...

Pamiętam Ją tylko z ostatnich trzydziestu lat, podczas gdy przeżyła ponad 85. Pamiętam Ją wesołą, szczęśliwą, ale też smutną, płaczącą czy zdołowaną. Była wyjątkowa, jedyna, dla mnie i pewnie wielu osób niepowtarzalna, a pustka po niej dotkliwa i raniąca. Miała w sobie wiele ciepła i pokory, dzieciństwo w czasach wojny, bez matki, dorosłe życie na gospodarstwie wśród rodziny, starość.... No cóż, ostatnie lata w chorobie. Pamiętam jak śpiewała piosenki, jak uczyła mnie liter, jak czytała nam na dobranoc, kiedy rodzice musieli być w pracy, albo opowiadała je z pamięci, najlepiej na świecie. Jak pobłażliwie patrzyła na nasze brojenie, jak łagodziła gniew rodziców, jak pocieszała płaczące wnuki. Pamiętam koleżanki, szwagierki, kuzynki przyjeżdżające do Niej po to, aby się wygadać. Każdego wysłuchała, dawała dobre słowo a wszystkie sprawy zachowywała dla siebie. Opowiadała świetne historie ze swojej młodości, pamiętała wszystkie daty, nazwiska, wydarzenia i rocznice. Nie ma chyba na świecie osoby, którą by skrzywdziła, przeciwnie, wiele osób ogromnie wiele Jej zawdzięcza. Była ogromnie pracowita, skora do pomocy i życzliwa. Ale była jednak tylko człowiekiem, dlatego potrafiła się złościć, denerwować i krzyczeć. Życie Jej zresztą nie rozpieszczało, chociaż nigdy się nie skarżyła. Piekła pyszne pączki, kołocze, nikt tak cieniutko jak Ona nie skrobał ziemniaków a robiła to zawsze swoim ulubionym nożem. Uczyła nas szacunku do ziemi, zwierząt i ludzi. Pokazywała, że jedynie ciężką pracą można coś osiągnąć. Masło czy ser nie brały się znikąd tylko trzeba je było zrobić. Lubiła serek bieluch, kawę anatol rankiem i parzoną kawę z czarnego kubka po południu. Pijąc kreśliła łyżeczką kształty na serwecie. Była jedną z pierwszych "fanek" Klanu i Złotopolskich oraz programu "1 z 10".
Ostatnie lata żyła z chorobą. Taką, która odarła ją z pamięci, radości życia, godności i ostatecznie skazała na łaskę najbliższych. Jej aniołem stróżem została jej córka, na szczęście nie pielęgniarki w domu opieki. Pokonana przez chorobę odeszła po cichu.
Jutro pożegnamy Ją ostatecznie, bo tej, którą pamiętamy sprzed 10, 20 lub 30 lat już od dawna przy nas nie ma.  Wśród zasłużonych łez wzruszenia za jej życie, które zawsze było dla kogoś, przeplata się uczucie ulgi, że oto szedł kres jej ziemskiej męczarni.
Była dla mnie kimś wyjątkowym i w moim sercu na zawsze taka pozostanie.
Pokój Jej duszy.

czwartek, 17 stycznia 2019

magiczna choinka

To trwało tylko ułamek sekundy. Mgnienie chwili, kiedy poczułam się przeniesiona w czasie do lat bezpowrotnie minionych. Do siebie w wersji kilkunastoletniej, w naciskiem na kilku. Jakby za sprawą magicznej różdżki ktoś pozwolił mi poczuć atmosferę, klimat i ciepło mojego domu z dawnych czasów. Domu w którym mieszkało siedem osób, dwa pokolenia i milion problemów. Domu w którym u babci zawsze palił się ogień w piecu, a na nim stał czajnik pełen wrzątku. Zawsze można było napić się ciepłej herbaty, dostać ukrywane przed dziadkiem ciasteczko, kawałek czekolady albo  jabłko. Można było usiąść i nawet nic nie mówić, ale ogrzać się w przyjemnym cieple pieca i ludzi. Można było uciec przed zagniewaną mamą, która akurat rzucała gromami. Można było posłuchać dawnej historii o czasach wojny opowiadanej przez babcię, pośpiewać z nią piosenki, albo nauczyć się zabawnej rymowanki. Święta zawsze były ciepłe, pachniały sosnową żywicą, makówkami, karpiem, pomarańczami i maślanymi ciasteczkami. Na Wigilię mama robiła pięć dań, ale za to jedynych w swoim rodzaju, wyczekiwanych cały rok. Cały dom pachniał pieczonym karpiem i moczką. Podczas życzeń, dziadek  - chłop ze stali - zawsze płakał ze wzruszenia. Śpiewaliśmy kolędy, dla dziadka zawsze "Cichą noc" po niemiecku. U dziadków zawsze stała żywa choinka, sosna, przyozdobiona prawdziwymi szklanymi bombkami i żarowymi lampkami. Takimi z gwintowanymi żarówkami, które dawały mocne, ciepłe światło. Uwielbiałam siedzieć w ciemnym pokoju i patrzeć na tę choinkę. Właśnie taki widok - żywej choinki oświetlonej takim kompletem światełek przeniósł mnie w ten dawny czas. Do domu, który zmienił się na zawsze, do ludzi, których dziś już ze mną nie ma, do mnie samej, szczęśliwej niewinnym i niczym nie zmąconym szczęściem dziecka... 

środa, 2 stycznia 2019

na (nie)nowy rok

Gatunek ludzki,chociaż może nie uświadamia sobie tego na co dzień, lubi rzeczywistość uporządkowaną, sklasyfikowaną i dającą się objąć w pewne ryzy. Nasi pra pra pra przodkowie kiedy tylko osiągnęli poziom IQ przewyższający temperaturę ich ciała skonstatowali, iż słońce wschodzi po jednej stronie widnokręgu i zachodzi po przeciwnej tylko po to, aby za jakiś czas wzejść znowu w tym samym  miejscu co poprzednio. Zauważyli również, iż cykl ten powtarza się w nieskończoność i w pewien sposób wyznacza ich pory odpoczynku i pracy. Kolejne inteligentniejsze pokolenia poczyniły obserwacje przyrodniczo - meteorologiczne zauważając, iż następujące po sobie w przyrodzie zjawiska są cykliczne i powtarzalne i dzieją się zwykle w odstępie podobnej ilości wschodów słońca. W wyniku takich i podobnych odkrywczych obserwacji jak również wzrostu poziomu intelektu wymyślono kalendarz, zegar i skutecznie uprzykrzono ludziom życie świadomością upływającego czasu. Ponieważ czas w przyrodzie biegnie cyklicznie mamy cyklicznie powtarzające się stycznie, zamiast po  prostu 69348 kolejny miesiąc. Oczywiście, co kraj to obyczaj i na całym świecie czas liczy się różnie, według różnych kalendarzy, zreformowanych lub nie, słonecznych, księżycowych oraz mieszanych. Wszystko jest umowne i równie dobrze nowy cykl mógłby zaczynać się pierwszego dnia wiosny, od kiedy przyroda budzi się do życia (co zresztą czyniono przed panowaniem Juliusza Cezara) albo od przesilenia zimowego, kiedy dzień staje się dłuższy.  Nowy Rok dla użytkowników kalendarza gregoriańskiego przypada 1 stycznia a ten znów fakt zawdzięczamy Juliuszowi Cezarowi. Jednak... co w nim nowego? Kolejna wiosna, ptaki znowu przylecą z daleka, kwiaty znowu zakwitną, zboża się zezłocą i zostaną ścięte a na koniec wszystko znowu zaśnie, aby przetrwać mrozy i śniegi. I tak ciągle, bez końca, co w tym więc nowego, może zatem powinniśmy świętować kolejny rok, a nie nowy rok? Lubimy jednak nowe. Nowy kojarzy się miło, łączy się z uczuciem radosnego podniecenia i jednoznacznego skojarzenia nowe - lepsze. Nowe auto jeździ szybciej chociaż podobnie jak to stare ma cztery koła, jest jednak piękniejsze i według zapewnień producenta bezpieczniejsze. Nowa sukienka wywołuje zazdrość wśród koleżanek budując nasze poczucie własnej wartości. Nowa dziewczyna lub chłopak zapewniają nowe, więc lepsze doznania i przeżycia, przynajmniej do czasu, kiedy jest nowy. Dlaczego zatem nowy rok miałby się kojarzyć inaczej? Z nowym rokiem wiążemy plany i nadzieje, że oto w magiczny sposób wspomagany niebotyczną ilością szampana wypitego w noc sylwestrową, rzeczywistość się odmieni i od kolejnego wschodu słońca nasze problemy znikną, nasze błędy obejmie amnezja a sama nasza chęć podjęcia diety spowoduje spadek wagi o kilka kilogramów. Euforystycznie nastawieni do nowej, lepszej rzeczywistości mającej się ziścić tuż po północy, życzymy wszystkim wszystkiego co najlepsze i co tylko można sobie zamarzyć. Ostatecznie fundujemy sobie masę frustracji, stresu i użalania się nad sobą z powodu niedotrzymanych obietnic danych samemu sobie. Oczywiście, moglibyśmy sobie 6 lipca powiedzieć: od jutra nie oglądam telewizji. Jakież to jednak trywialne, zwykłe i tak trudno potem policzyć, chwaląc się przed znajomymi, ile to już czasu upłynęło naszego trwania w postanowieniu. Od 1 stycznia łatwiej się liczy i przecież postanowienie noworoczne nobilituje nasze działanie do rangi zwycięstwa w mistrzostwach świata. 
Pierwszy stycznia jest jednym z krótszych dni w roku, przypada w czas astronomicznej i często również meteorologicznej zimy, sprzyja depresji, lenistwu i jest najmniej odpowiednim czasem dla nowych postanowień, ponieważ poziom motywacji w tym okresie roku wynosi mniej niż zero. 
Życzę Wam na ten kolejny rok więcej spontaniczności wynikającej z prawdziwej, szczerej chęci niż planowania powodującego frustrację. 
Choć tak naprawdę nic się nie zmienia zostaną lęki, zostaną marzenia, zostaną dawnych krzywd pamiętania, to do refleksji serce się skłania. Co się udało - a co nie wyszło; co miało być - a nie przyszło; co byśmy chcieli z pamięci wymazać, lub sercu inaczej rozkazać... Chwile radosne i te bolesne, całkiem zwyczajne i te podniosłe. Coś mija a coś przychodzi, może nasze życie osłodzi?