poniedziałek, 20 maja 2019

Jaki piękny świat

Krajobraz moich czasów. Pojedyńcze drzewa wśród nielicznych traw na skrajach blokowisk, wystających do nieba jak wielkie dęby. Tak samo wielkie, mniej wieczne. Połacie betonu, kostki brukowej i asfaltu, żeby czasem coś nie wyrosło. W oddali kominy, ledwie widoczne w tym mgliście smogowym powietrzu. Powietrze wypełnione po brzegi, z każdym oddechem czuję, jak umiera kolejna moja cząstka, zamieniając się w jakaś groźną przypadłość. Spaceruję. Nikt już nie spaceruje. Tylko jeden starszy pan z pieskiem, codziennie o tych samych porach. Ale on jest z innych czasów, gdzie życie było wolniejsze a ludzie mogli spacerować. Obok mnie wszyscy prawie biegną, wyprzedzają mnie z gniewnym wyrzutem. Bardzo się spieszą, a ja wcale. Już przecież nie muszę. Cały wyścig po sens zostawiłam za sobą, przegrałam z kretesem, nie chciałam się rzucać, zdobywać, niszczyć, pokonywać, być ciągle lepsza, w walce o siebie, o stanowisko o kilka liter przed nazwiskiem. Zostałam gdzieś na trzecim etapie i tak walkowerem oddałam tę walkę.
Ciepły poranek, słońce odbite od dziesiątek szyb samochodów stojących w korkach w stronę autostrady. Różowa mgła ani błękit na wschodzie nikomu niczego już nie obiecują, ani pogody, ani pięknego dnia, nikt ich nie zauważa, nie ma ich przecież na ekranach smartfonów. Kawalkada ruszyła i pędem do pracy. Zadżumione miasta pękają w szwach, szczury chciwości, podstępu i pieniądza panoszą się wszędzie roznosząc zarazki. Zadżumieni ludzie w pogoni za szczęściem, za obrazem siebie serwowanym przez kogoś, kto im narzuca jak żyć, jak myśleć. Jak się ubierać, co kupić, gdzie bywać. W tych wszystkich "muszę" nie ma już "chcę", a i mnie dotyka to całe szaleństwo, czuję w sobie te narzucone pragnienia i potrzeby. Moja godność i poczucie własnej wartości ułożone pięknie na półkach w hipermarketach. Moja wartość adekwatna do ceny.  Świat na wyciągnięcie ręki, zachwycający i piękny, tym piękniejszy im droższe wakacje. Jak cię widzą tak cię piszą a przecież wszystko można pokazać, internet czeka, ludzie czekają, każdy gotowy komentować, wyrażać zdanie, oceniać. Moje szczęście do kupienia na każdym kroku, tylko wystarczy mieć czym zapłacić. Przyjemności czekają, żeby wypełnić moje życie, płyną szerokim strumieniem pasm radiowych i telewizyjnych. Banały, komunały, komercyjna papka, wszystko pięknie opakowane i podane prosto pod nos. Między tym zło wsiąkające w nas z każdego zakamarka życia. Głód, wojny, choroby, przerażające zdjęcia, miliony zarobione na ludzkiej krzywdzie i tragedii. Zamachy, terroryzm, napady z nożem w ręku, wszechobecny strach i nieufność. Kłamstwa powtarzane tyle razy, że wierzą w nie nawet ich twórcy. Prawda tonie w niezliczonej  ilości fałszywej mowy. Nic już nie jest prawdziwe ani szczere, za to wszystko nastawione na zysk. Przekopujemy ziemię wzdłuż i wszerz dla zdobycia drogocennych kruszców, ropy, odkrycia tego co dawno zasłonięto. Niszczymy naturę, dziwiąc się że się nam sprzeciwia. Eksterminujemy wszystkie gatunki kończąc na własnym. Kolejny pogrzeb w tym tygodniu. Jan Rak Kowalski odszedł po wielu cierpieniach do krainy wiecznej szczęśliwości jak wierzą coraz mniej liczni. Kościoły coraz mniej zapełnione tymi co nie boja się, że zostaną źle dotknięci. Wiara straciła na atrakcyjności, skoro coś ogranicza a przecież ludzie chcą być wolni. I zawsze przecież można być wysadzonym przez kogoś komu obiecano dziesiątki hurys w wiecznym raju.
Kolejna godzina, czy może już pięć? Czas biegnie inaczej, na szkle smartfona rozpływa się w nicość, aby się potem skurczyć i sprężyć i w kilka minut stać się godziną. Otwieram lodówkę. Dzisiaj zjem sobie pierwiastki z czwartego okresu, mają ładne nazwy i niektóre z nich są nawet pożyteczne. Czuję jak kolejna komórka umiera robiąc miejsce dla jakiegoś pasożyta. Na wszelkie dolegliwości rzędy aptecznych wspomożycieli. Na ładne włosy, paznokcie, dobry wzrok, na nerwy, nadpobudliwe stopy i nadpotliwe dłonie. Kolorowe pastylki obiecujące cuda za przystępną cenę. Łudzące wrażenie, że medycyna jest po to by ratować zdrowie, a nie po to by robić pieniądze. Wirusy na które nie mamy odporności, choroby na które nie znamy lekarstwa, a szarlatanów pełne gabinety. Mamy tyle pomysłów na śmierć a tak mało na życie.
W tym wszystkim moja mała enklawa, dwa orzechy dające cień, trawa łaskocząca w stopy, różowe wschody i purpurowe zachody i jedno pragnienie, aby zawsze mieć w sobie na tyle serca, by się tym nieustannie zachwycać. Zanim mnie przygniecie już na dobre ciężar cudzych chciwości, wad i przekleństw. Zanim lęki staną się rzeczywistością. Zanim umrze ostatnia nadzieja. Zanim to co bliskie stanie się odległe.