niedziela, 25 sierpnia 2019

urodziny

Doprawdy, nie mogę pojąć, jak do tego doszło...
Parę miesięcy temu huśtałam się w naszym pierwszym domu na garażowej huśtawce, tata zajęty czymś ciężko wzdychał próbując uniknąć oberwania w głowę moimi nogami. A już zaraz była przeprowadzka, do babci i dziadka. Do rodzinnego domu mojej mamy. Nie tak dawno przecież jechałam na drewnianym wozie ciągnionym przez konia, na którym poustawiane były solidnie zabezpieczone kryształy i szkło, a między tym wszystkim ja, mająca pilnować, aby się to czasami nie potłukło.A teraz się rozglądam po moim trzecim z kolei domu i znajduje tylko dwa małe kryształowe kosze podarowane mi przez mamę. Chyba niedawno tata stawiał przepierzenie w naszej kuchni obijając je boazerią, prawie po ciemku, bo myśmy miały spać, chociaż uparcie zerkałyśmy spod koca na nowe odcinki "Policjantów z Miami". Dziś patrzę a w tym miejscu kuchnia od siostry i zabawki jej córki. Gdzieś zapodziała mi się ulubiona lalka, mój misio z którym chodziłam spać, cztery tomy "Koziołka Matołka" i dwa o małpce Fiki Miki. Wszędzie leżą pieski z "Psiego Patrolu" i książkowe przygody Peppy oraz Maszy. Gdzieś tu jeszcze pewnie leżą, jeśli się dobrze rozejrzeć, moje i sióstr ulubione zabawki. Powinna być metalowa kuchnia 3-segmentowa, czerwona w grochy, skołtunione  lalki Barbie, łóżka z kartoników i uszyte przez nas pościele z atłasowej, fioletowej sukienki mamy. Pewnie gdzieś leżą dębowe stoły z opakowań po Matjasach. Rozglądam się na próżno, wszędzie tylko współczesne, kolorowe plastikowe zabawki, kilka drewnianych klocków, puzzle z bohaterami których nie pamiętam. Dopiero co przed paroma tygodniami skakałam w gumę, zupełnie bez zdolności i sukcesów, przeminęło. Parę dni temu po szkole poszłyśmy z koleżanką na lody, a dziś jej dzieci powiedziały mi "dzień dobry". Ciągle mi coś za małe, zbyt kolorowe, nie pasujące. Ciągle mi wszędzie "pani" i zaczynają badać mi cholesterol. Dotąd nie myślałam, że coś może boleć. Wolno mi wypić i nawet zapalić. I mogę wracać po 22. Mama mi już nie daje na drożdżówki. Przychodzą do mnie jakieś rachunki. Dopiero co się cieszyłam na mój własny ślub, a dziś mi mały człowieczek mówi mamo. Kiedy się to wszystko stało? Przecież to wszystko było zupełnie niedawno. Kto decydował że mam już ponad trzydzieści lat? Przecież ja nawet nie jestem dorosła. Oglądam bajki, jak zawsze. Ciągle się huśtam na huśtawce i nawet lubię skakać na trampolinie. Biegnę zobaczyć jak leci samolot, liczę sekundy od błyskawicy do grzmotu, cieszę się deszczem w letnie popołudnie, zbieram liście do zasuszenia, piję kakałko i ciepłą herbatę. Wciąż jeszcze nie jestem poważna, choć czasem smutna bez powodu. Włosy mam ciągle tak samo niesforne jak wtedy, gdy mama czesała mnie do zdjęcia w drugiej klasie. I wciąż, choć wiem coraz więcej, czuję się jeszcze za mało mądra. Tyle spraw już zostało w tyle, ludzi, emocji, wspomnień i snów. I coraz większy plik fotografii, na moich ścianach brakuje miejsc. I coraz dłuższa modlitwa za zmarłych, coraz krótsze dni.
Dzisiaj kolejne piękne życzenia, prezenty, goście i miłe chwile. A ja nie jestem jeszcze gotowa. I bardzo proszę, gdyby ktoś mógł, wziąć mój dowód i poprawić pesel...

środa, 7 sierpnia 2019

list do Taty


Tato!
Mój syn uwielbia muzykę, wiesz? Zresztą ja też, tak jak Ty, kiedy mogę słucham radia. Zapytałam go dziś, czy mogę mu pokazać ulubiona muzykę dziadka. I wiesz co? Spodobało mu się. Dla mnie ich twórczość jest pamiątką po Tobie, słucham i myślę o Tobie i o tych chwilach w moim życiu kiedy ich słuchałeś. O Twoim wzruszeniu, które teraz i mnie ogarnia. Ja sama nie nauczyłam się grać, wiesz. Nie potrafię tak jak Ty, chociaż tak bardzo chciałeś. Gardziłeś nutami, a ja nawet z nimi nie potrafię. Kiedyś raz zagrałam na szkolnej uroczystości, pamiętasz? Powiedziałeś mi wtedy: „Jestem z ciebie dumny”, a ja pamiętam te słowa do dziś. I prawdziwą dumę w Twoich oczach, bo zadowolić Ciebie nie było łatwo. Jakoś nigdy nie chwaliłeś. Chociaż chyba byłeś zadowolony, kiedy przynosiłam świadectwa z paskiem. Tak mi się wydawało, tak mało mówiłeś, wszystko musiałam czytać w Twoich oczach. Zawsze widziałeś gdzie jest mój szczyt, ja widziałam tylko najbliższy kawałek ścieżki. Mogłam zapytać, ale Ty byłeś taki niedostępny, zamknięty. Pamiętam nasze kłótnie o wybór studiów. Minęło już piętnaście lat, ale teraz wiem już na pewno, że muszę Cię przeprosić. Dzisiaj wiem, że wybrałabym Twój kierunek, wiesz Tato, ponieważ mi się to podoba, interesuje i dziś wiem, rozumiem, że dałabym radę. Wtedy tak mało w siebie wierzyłam, rozumiesz, tak mało było we mnie wiary, że dam radę. A dziś jestem już mądrzejsza, widzę, że źle zrobiłam. Czy mi kiedyś wybaczysz? Teraz wiem, że zawsze dostrzegałeś we mnie potencjał i możliwości, nie próbowałeś robić na złość.
Jestem szczęśliwa, Tato. Mam męża, dzieci, pracuję, mam dobry dom. A Ty? Czy byłeś z nami szczęśliwy? Myślę o Tobie ciągle i nie wiem, ciągle nie wiem. Wspominam Twoją poważną minę, zmęczone oczy, czasem uśmiechy, Twoja pracę dla nas. Nigdy nie zapytałam, nigdy nie miałam odwagi. Teraz już nie mam możliwości. Składam wspomnienia w jeden obraz a Ty ciągle wyglądasz na nim inaczej. Patrzę na zdjęcia, na płaskie obrazy, na których już nigdy nie będzie życia, na których nie ma Twojego głosu, zapachu, ciepła. Tylko Twoje oczy patrzą jak zawsze otoczone kilkoma zmarszczkami. Ciągle pamiętam dotyk Twoich włosów, po których głaskałam Cię na dobranoc i do widzenia, kiedy siedziałeś na tapczanie. Jak długo jeszcze będę pamiętać? Ile lat minie, zanim i to wspomnienie odejdzie. Słyszę jeszcze Twój głos, ale nic już do mnie nie mówisz. Chciałabym Cię o tyle spraw zapytać, poznać Twoje zdanie, zaprosić Cię do mojego domu, przywieź Ci wnuki. Dajemy radę, wiesz, my wszystkie dajemy rade, ale z Tobą byłoby nam prościej.
Żałuję, że w tych rozmowach w ostatnim czasie byłam taka naiwna. Że ciągle wierzyłam, że z nami zostaniesz. Że Ci nie powiedziałam, że bardzo Cię kocham. Że nie wyobrażam sobie, że Cię kiedyś zabraknie. Że mnie przy Tobie nie było. Tato, dzwoniłam, pamiętasz? Mama mówiła, że chyba przyjedziesz, bo trochę lepiej się czujesz. Upiekłam trzy ciasta, żeby Ci któreś smakowało. Nawet chciałam przyjechać. Ale był już wieczór, ja zmęczona, na drugi dzień do pracy, a przecież mieliśmy się zobaczyć. Cieszyłam się, że do mnie przyjedziesz. Wiesz, taka byłam głupiutka, że myślałam, że mam jeszcze czas. A Ty odszedłeś właśnie wtedy, gdy wyciągałam sernik z piekarnika. I do dziś trudno mi pojąć, że w Twojej pięknej, spokojnej twarzy nie było już wtedy w ogóle życia. Siedziałam plecami, nie mogłam patrzeć. Jakbyś się zaraz miał obudzić. I jeszcze długo w smutne noce chciałam biec zobaczyć Twoją spokojną twarz, wyryć w pamięci wszystkie Twoje zmarszczki, obejrzeć każdy włosek na wąsie, dotknąć skóry, która tak kochała słońce.
Tato, kiedyś Ci to wszystko opowiem. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz...

czwartek, 1 sierpnia 2019

zapach złotem malowany

Są dwa zapachy na świecie które już na zawsze będą mi przypominać o szczęśliwym dzieciństwie spędzonym na wsi, pod lasem, na małym  gospodarstwie moich dziadków, z którymi mieszkaliśmy wspólnie. Pierwszy z nich to zapach kwitnącej lipy, słodki do przesady, miodowy, duszny a w upalne dni wręcz mdlący. Lipa stała u wejścia do lasu, zaraz za naszym podwórkiem, i stoi tam zresztą do dziś, pod nią prowizoryczna ławeczka, na której lubiłam siadać i  po prostu rozmyślać. Czasem siadywała tam ze mną babcia rozmawiając ze mną o różnych sprawach, czasem czytałam tam lektury a w czasach studenckich uczyłam się na letnią sesję. Ilekroć czuję zapach lipy przypominam sobie te piękne chwile. Drugim zapachem jest woń koszonego zboża. Duszny, podszyty polnym kurzem, rozedrgany od ciepła mączny zapach koszonego i młóconego we wnętrzu kombajnu zboża. Nie zdawałam sobie nawet z tego sprawy, jednak kiedy kilka dni temu za płotem naszego ogrodu dwie potężne maszyny rozpoczęły pracę na wielgachnych łanach złotego zboża, wraz z zapachem wiatr przywiał wiele wspomnień z młodości. Jedni narzekali na hałas, inni na kurz a ja siedziałam na małej ławeczce wdychając dobrze znany zapach i zanurzając się we wspomnienia...
Pole dziadków było naprawdę niewielkie, przylegające do lasu, podzielone na trzy części: zboże, ziemniaki i ogródek warzywny, co roku w innej kolejności. Jego plony służyły nam w utrzymaniu zwierząt gospodarskich a także na nasze bieżące potrzeby. Stanowiło ono oczko w głowie dziadka, który codziennie doglądał swoich plonów, szacował zbiory regularnie je zaniżąjąc i oceniał straty, zawsze wyolbrzymiając. Żniwa były jednym z większych wydarzeń w życiu gospodarskim i należało solidnie się do nich przygotować. Z biegiem lat uczestniczyłam w coraz większej ilości prac, raz że miałam dużo sił i byłam dobrym pomocnikiem, a dwa, że dziadek po prostu lubił ze mną pracować, bo mu nigdy nie odmawiałam. Zupełnie nie było warto, zawsze kończyło się to obrazą ze strony dziadka i zepsuciem atmosfery w całym domu na co najmniej kilka dni. Zupełnie nie było warto. Mój dziadek zresztą był osobą, która umyśliwszy sobie cokolwiek, natychmiast podejmowała się realizacji tegoż, a ja w okresie wakacyjnym byłam zawsze pod ręką. Dziadek nie znosił pracowac sam a najbardziej lubił pracę zorganizować i nadzorować.
Zboże przechowywaliśmy na suchym poddaszu nad letnią kuchnią. Wymagało ono oczywiście wysprzątania i to gruntownego. Objawiało się to zataszczeniem na owo poddasze mioteł i łopat, wszczynaniem nieprzeniknionych tumanów dusznego, gorącego kurzu o "zapachu" starego zboża, mysich i kocich odchodów oraz potu uwięzionych w tym wszystkim amatorów sprzątania. Zawsze wychodziłam stamtąd oblepiona potem, kurzem i brudem, a mój kaszel jeszcze kilka dni przypominał mi, co robiłam. Również słoma była cenna, stanowiła bowiem posłanie dla zwierząt, była więc pieczołowicie zbierana z pola i przechowywana w stodole. Tam również robiono porządki. Czasem na dole, w miejscu gdzie dawno temu stał żłób dla konia, jeżeli miała być kostkowana, lub nad chlewem, kiedy miała być zebrana luzem. Pamiętam szczególnie jeden rok, kiedy robiliśmy z dziadkiem porządki przy dawnym żłobie, usuwając starą, nieprzydatną już słomę. Pod jej warstwą nie zauważyliśmy starego, zzieleniałego kaczego jajka, które dziadek nieopatrznie rozbił, uwalniając okropny smród. Prawdopodobnie zrobiłam się równie zielona jak to jajko, kilka razy zbierało mi się na wymioty. Dziadek się ze mnie podśmiewywał, ale sam minę miał nietęgą! Do dziś jestem przekonana, że kacze zepsute jajo śmierdzi najgorzej na świecie, w każdym razie gorzej niż kurze!
Do zbioru zboża należało przygotować wóz, do którego u nas zaprzągano konia. Podwyższaliśmy boki, bo chociaż dziadek zawsze lamentował, że w tym roku nic nie będzie, to jednak na wszelki wypadek szykowaliśmy się na wielkie plony. I często rzeczywiście takie były. Wóz wykładaliśmy plandeką, tak, aby  żadne ziarenko się nie zmarnowało, spadając na ziemię przez szpary w deskach. Drugi wóz rozbieraliśmy do cna i robiliśmy z niego wóz drabiniasty, specjalnie na słomę. Bywały i takie lata, że oba wozy podwyższone i zabezpieczone plandekami stały w pogotowiu i oba były zasypane zbożem.
Mój dziadek nie był minimalistą, jeśli idzie o gospodarstwo. Raczej wszystko robił z rozmachem. Angażował całą naszą rodzinę, mamę, tatę, mnie  a później także moje siostry, siostrę mamy z mężem i jedynie babcia, z racji astmy miała zadanie zorganizowania wody, piwa i herbaty a także miejsca do mycia. Gdy byłam mała podniosłość żniw była dla mnie tak oczywista, że całe to zamieszanie wydawało mi się absolutnie niezbędne. Z wiekiem zaczęłam zauważać, że pracy wcale nie jest aż tak dużo, a my wszyscy po prostu depczemy sobie po piętach. Wtedy zrozumiałam  i zaczęłam podzielać rozdrażnienie ojca tym nadmiernym rozdmuchiwaniem sprawy. Ale dziadek taki już był.
Zanim przyjechał kombajn dziadek chodził i  ścinał kawałek pola kosą, a ja, czasem, według jego instrukcji zbierałam ścięte źdźbła w snopki i wiązałam kawałkami słomy zręcznie skręconymi tak, jak mnie tego nauczył. Te ostrożnie ścinane kępki służyły dziadkowi do wypełniania siennika, bowiem długie lata sypiał właśnie na takim tradycyjnym, wypychanym słomą sienniku. Te snopki młóciliśmy ręcznie, po staremu, po prostu cepem. Dla mnie była to świetna zabawa, choć muszę przyznać, że opanowanie tego fachu przysporzyło mi kilku siniaków.
W dniu przyjazdu kombajnu dziadek od rana wypatrywał jakiegoś nieszczęścia, z którego największym mogło być gradobicie, które pozbawiłoby kłosy ziaren a nas plonu. Jego nerwowość udzielała się  chyba wszystkim i każda pojawiająca się na horyzoncie chmurka przyprawiała nas o dreszcze. Najczęściej jednak wśród upału i słońca przyjeżdżał kombajn i w kilka chwil zabierał się do pracy. Przyjemnie było patrzeć na czerwonego bizona sunącego przez nasze pole połykającego kolejne partie złotego bogactwa. Najbardziej oczekiwana była chwila, kiedy wysypywał zbiór do wozu. Patrzyłam zawsze z napięciem, czy jest tego dużo, czy ziarna są grube i, w ostateczności, czy dziadek jest szczęśliwy. Na koniec wiadrami podawaliśmy sobie zboże na to wysprzątane poddasze, wdychając kurz, pył i cudowny zapach rozgrzanego słońcem dojrzałego zboża. Kiedy wszystko, do ostatniego ziarenka zostało umieszczone we właściwym miejscu, można było posprzątać, umyć się z grubsza a dziadek zaczynał częstować wódką. Za udane zbiory, za szczęśliwy koniec, za pomoc wszystkich. Pamiętam go do dziś, jak siedzi na ławce, z założonymi rękami, noga na nodze, z rozpiętą koszulą, lub w ogóle w podkoszulku, z zaczerwienioną od alkoholu twarzą na której maluje się zadowolenie i szczęście, bo będziemy mieli co jeść, i jak chwali mnie za pracę. Czułam się wtedy naprawdę szczęśliwa. I to poczucie szczęścia towarzyszy mi do dziś, kiedy tylko czuje zapach żniw i wspominam tamte dni. Dla mnie nie był to przykry obowiązek domowego życia, dla mnie była to przygoda, czułam się przyjemnie zmęczona, z poczuciem dobrze wykonanej pracy, za którą ktoś mnie pochwalił. Traktowałam to jako atrakcję, o której moi rówieśnicy mogli w większości tylko pomarzyć.
Słomę zbierało się na kilka dni po zbożu, kiedy już porządnie wyschła. Czasem dziadek zamawiał prasę i przywoziliśmy ją w kostkach, a czasem luzem. Kiedy akurat stałam na wozie i zrzucałam kostki reszcie do układania, miałam pokłute calutkie nogi i ręce. Kiedy akurat układałam kostki w stodole, szkód było mniej. Nie przeszkadzało mi to za bardzo, byłam dumna z tych ran, jak żołnierz wracający z frontu. Słomę luzem raczej wykładali dorośli, bo trzeba było dość wysoko wyrzucać ją widłami do góry, a tam pod dachem przerzucać pod ściany aby się dużo zmieściło. Pamiętam żywo taką scenę, kiedy moi rodzice wykonywali wspólnie tę pracę, tata na wozie, a mama pod dachem. Ponieważ mama ma na imię Jadwiga śmiejąc się cytowali bohaterów filmu "Sami swoi": "Jadźka, pomóc Ci?" itd. Zawsze na tym fragmencie przypominam sobie tę scenę z rodzinnego domu. Gwoli ścisłości należy dodać, że moich rodziców nigdy nie znaleźliśmy śpiących wspólnie na słomie!
Zboże zebrane na poddaszu należało wietrzyć i mieszać, aby się nie zaparzyło, nie spleśniało, w ogóle, trzeba było i już. W tym celu chodziło się szurając nogami po całym poddaszu mieszając ziarna i strasząc biedne myszy, przekonane że oto trafiły do raju. Trudno powiedzieć, żeby uciekały, były tak grube, że ledwo mogły chodzić. Nasze koty, troskliwie i solidnie karmione przez babcię nie widziały większego sensu za uganianiem się za kimś, kto nawet nie ucieka. 
Pamiętam to wszystko zapewne zupełnie inaczej niż dorośli, bo byłam dzieckiem i widziałam wszystko oczyma dziecka.  I w takim kształcie zachowuje to w sercu i przywołuję raz do roku obserwując ogromne maszyny sunące za płotem.