piątek, 17 lipca 2020

Lipna historia

Każdy ma jakieś wakacyjne wspomnienia. Ja miałam to szczęście, że jeździłam na kolonie organizowane przez zakład pracy mojego taty. Co dziwne, jednak nie te wakacje wspominam najmilej, a te spędzone w domu z dziadkami. Żadna anegdota w moim życiu nie pochodzi z tych wakacyjnych wyjazdów, jak gdyby w ogóle mi się nie przytrafiły. Najcudniej mi było w domu przy lesie, na gospodarstwie, na łąkach, na polu, wśród zwierząt, blisko natury.  Mój dom rodzinny graniczy z lasem i w czas mojego nastoletniego życia było to moje największe szczęście. Mogłam pójść  w zupełnie ciche, spokojne i niby obce miejsce, w sumie o dwa kroki od domu. Na skraju tego lasu rosła, i rośnie do dziś, ogromna lipa. Taka.jak u Kochanowskiego jak sądzę. Pod tą lipą było tak cudownie, było tak spokojnie, a latem pachniała obłędnie! Było tam jak w niebie,  postanowiłam więc zrobić małą ławeczkę, żeby móc sobie pod tą lipą siedzieć i cieszyć się tym pięknem. Miałam wtedy kilkanaście lat, z naciskiem na kilka, więc moje umiejętności budowania czegokolwiek były równe zeru. Niemniej, miałam sporo zapału i dużo - wydawało mi się - świetnych pomysłów. Wygrzebałam z szopki na drzewo dwa duże kawałki pnia oraz jakąś, w miarę dobrze wyglądającą, deskę.  Z garażu od dziadka wykradłam kilka największych gwoździ jakie były, oraz młotek.  Pełna zapału poszłam zbijać moją prowizoryczną ławeczkę, tłukąc niemiłosiernie młotkiem, który nie chciał trafiać w te gwoździe, a jak już trafiał, to krzywił je na wszystkie strony. Przyciągnięty podejrzanym halasem podszedł do mnie mój tata i uśmiechając się powiedział żebym zaczekała, bo on mi z tym pomoże. Okazało się, że gwoździe które zabrałam służyły do przybijania papy na dachu a młotek wzięłam największy z możliwych, którym niepodobna wbić jakikolwie gwóźdź dobrze i celnie. Kiedy tata skończył pracę, byłam bardzo zadowolona. Miałam wreszcie swoją ławeczkę, na której mogłam usiąść, na której mogłam siedzieć i czytać książki, a wiosną uczyć się do sprawdzianów.  Przesiadywałam tam latem, ilekroć miałam okazję i słuchałam śpiewu ptaków.  Często siadałyśmy tam z babcią po pracy, a ona opowiadała mi różne historie ze swojego życia. Opowiadała mi o ludziach, zdarzeniach, o uczuciach, o tym jak należy żyć, jakim należy być człowiekiem, jak należy postępować z ludźmi. Pamiętam, że te rozmowy były szczere, serdeczne, czasem zawierały jakąś zabawną anegdotkę, wierszyk lub powiedzenie. Zawsze jednak wynikało z nich coś dobrego. Babcia starała się przekazać mi wszystko to, czego nauczyło ją niełatwe życie. Czasem siedziałam tam sama, czytając książki i próbując odpocząć. Siadywałam tam z moją przyjaciółką i obgadywałyśmy wszystkich znajomych dookoła, bo wiedziałyśmy że w tym miejscu nikt nas nie posłucha i tajemnica zostanie tajemnicą.
Brdzo lubiłam też chodzić na spacery do lasu. Las był moim azylem, powiernikiem moich smutków, moich radości, moich tajemnic. Uwielbiałam tam chodzić bez względu na porę roku. Latem cieszyłam się ze śpiewu ptaków, z owoców;  jesienią zbierałam kolorowe liście i wdychałam ich cudowny zapach; zimą uwielbiam chodzić po kolana w śniegu, a wiosną obserwowałam jak przyroda budzi się do życia i jak wszystko rozkwita i przybiera barwę soczystej zieleni.
Las był zresztą dla nas bardzo ważny. Latem, kiedy tylko pojawiały się maliny, ubierałyśmy się z babcią od stóp do głów i wyprawiałyśmy się na zbiory. Zabezpieczałyśmy się porządnie przed kleszczami oraz przed pokrzywami, które często wyrastały wyższe od wszystkich krzaków malin. Na szyi miałyśmy powieszony dzbanek na mleko, albo inne naczynie do zbierania malin i wyruszyłyśmy w gąszcz. Z tych malin babcia przyrządzała pyszny, słodki, pełen witamin sok. Babcia robiła ten sok tradycyjnie, wyciskając owoce przez frotową pieluchę, specjalnie na ten cel przeznaczoną. Babcia miała niewiarygodną siłę w rękach, także potrafiła maliny wycisnąć w zasadzie do suchych wiórków, a sok w ten sposób wyciskany był gęsty o rubinowym kolorze. Później, w okolicach sierpnia, wyprawiałyśmy się na jeżyny. Tutaj sprawa była gorsza, bo jeżyny mają większe kolce i mniej są skore do współpracy. Wracałyśmy, mimo wszystko, z pełnymi dzbankami i też babcia przerabiała je na sok.
Jesienią z kolei  chodziliśmy z Tatą na grzyby. W sumie tata chodził na grzyby a ja z siostrami usiłowałyśmy go dogonić i nie zgubić się w lesie.  Tata chodził szybko i znajdował praktycznie każdy najmniejszy grzybek, po wyjściu z lasu miał pełną torbę i śmiał się z nas, że nawet gdybyśmy się potknęła o jakiegoś grzyba, to i tak byśmy go przeoczyły. A myśmy po prostu starały się za nim nadążyć, zdezorientowane zupełnie, gdzie nas prowadzi, a po kilkunastu skrętach w lewo, w prawo i gdziekolwiek, okazywało się, że nagle wychodzimy niedaleko domu.  Ja do dziś nie jestem dobra w zbieraniu grzybów i nawet kiedy czasem mąż namawia mnie na wspólną wyprawę, to należy mi je pokazać palcem, żebym je potrafiła dostrzec w trawie i zebrać. Poza tym,  boję się zbierać również dlatego że nie do końca wiem które z nich są jadalne, a niektóre ponoć są jadalne tylko raz, więc wolę nie ryzykować.
Zima to oczywiście spokojne spacery w wysokim śniegu, bo to jeszcze były czasy, kiedy śnieg padał każdą zimę. Las był głuchy, cichy, pusty, a dźwięki były wygłuszone przez miękki puchowy śnieg . Nawet jeżeli czasem byłam zmarznięta i miałam w butach pełno śniegu, a skarpetki były przemoczone, to i tak uwielbiam do tego lasu chodzić i się tym lasem cieszyć. Dziadek czasem zabierał nas zrobioną przez siebie bryczką na przejażdżkę po tym lesie. Była świetna zabawa, zwłaszcza, jeśli któraś z nas dostała oblodzoną sosnową gałęzią w twarz!
Uwielbiałam wiosną znajdować pierwsze zielone listki na drzewach, pierwsze kwiaty, które zakwitły w lesie, uwielbiałam spotykać dzikie leśne zwierzęta, bo i takie udawało się spotkać.  Widywałam sarny, zające, ślady dzików i lisów, a nieba pilnowały jastrzębie.
Ten las był dla mnie czymś w rodzaju herbatki uspokajającej, bo zawsze mogłam się tam wyciszyć, zawsze mogłam porozmyślać o tym, co akurat dzieje się w moim życiu, popłakać, pomarzyć, pośpiewać niesłyszana przez nikogo.  W czasie tych wielu lat, kiedy mieszkałam w domu rodzinnym, nie przyszło mi do głowy że w lesie mogłabym kogoś spotkać, jeżeli chodzi o ludzi, a już na pewno, że ten ktoś mógłby mi chcieć zrobić jakąś krzywdę. Myślę, że ta świadomość przyszła do mnie teraz, kiedy jestem dorosła, bardziej świadoma zagrożeń, kiedy mam własne dzieci. Wcześniej nie myślałam o tym, z nieprawdopodobną swobodą poruszałam się po tym lesie, znając go prawie jak własną kieszeń. Z jednej strony las był na tyle blisko domu, że kiedy mama mnie zawołała z podwórka potrafiłam przybiec w kilka minut. Z drugiej strony był na tyle odrębny, że kiedy chciałam uciec od wszystkich obowiązków, od rozmów, od krzyków, od zgiełku domowego, to ten las wydawał mi się taki odległy, taki daleki i czułam się w nim schowana przed całym światem.
Ławeczka pod lipą, chociaż przeszła kilka zmian, stoi tam nadal.  Dla mnie jest symbolem wszystkich pięknych rozmów, które tam odbyłyśmy z babcią, wszystkich zwierzeń z przyjaciółką,  spotkań z moim - wtedy narzeczonym - a obecnie mężem. Ta ławeczka pamięta ogniska, które robiliśmy na koniec lata, kiedy żegnaliśmy wakacyjny okres przesiadywania na podwórku, spotkania w gronie rodziny i przyjaciół. Dziś lipa jest już oczywiście dwa razy większa niż ta ze wspomnień. Pachnie obłędnie nadal, zwłaszcza teraz w lipcu wieczorami.  Wystarczy przejść przez podwórko i już czuć jej intensywny zapach, a w ciągu dnia aż po prostu drga powietrze wokół niej od mnogości pszczół i innych owadów siedzących w Jej kwiatach. Stoi tam potężna, niczym strażnik u bram zamku, wieża leśnego królestwa. Jest dla mnie łączniczką tego świata zapracowanego, zagonionego, a lasem, który był miejscem ciszy, spokoju, odosobnienia, odpoczynku. Obecnie, kiedy przyjeżdżam do rodzinnego domu i spoglądam w ten las, na moją ukochaną aleję, to widzę jak to wszystko niestety się zmieniło. Rzadko ktoś spaceruję tą aleją, zarosły ją krzewy, zagłuszyły gałęzie drzew nisko zwisające. Ktoś mu zrobił krzywdę wycinając ogromną ilość drzewa, rozjeżdżając go maszynami i ingerując w jego wygląd. Niestety, to już nie jest las, który noszę w pamięci i sercu. Pociesza mnie, że jego cisza jest stała i niezmienna, taką, jaką można usłyszeć tylko w lesie.