piątek, 6 września 2019

potwory

Wróciły. Podstępne, bezwstydne, sprytne maszkarony. Wyciągają swoje ogromne zakrzywione szpony, chwytają za gardło, trzymają długo, aż do utraty tchu. Wbijają kły w serce wysysając krew zmieszaną ze strachem i adrenaliną. Przychodzą nocą, kiedy jest się najbardziej bezbronnym. Poruszają się bezszelestnie, szybko, to jak wyglądają bardziej wyczuwam niż wiem na pewno. Buszują po mojej głowie przeszukując zakamarki mojej pamięci, nawet te których sama nie jestem świadoma. Wyławiają dawne wspomnienia, ludzi, przyjaciół, bliskich, kochanych. Mieszają wszystko w przeklętym kociołku dodając porcje strachu, śmierci, potu, łez... Ciskają we mnie jak w tarczę strzelniczą, za każdym razem trafiając w dziesiątkę. Bezradność snu mnie zniewala. Nie mogę wykonać żadnego ruchu a one robią, co chcą, każąc mi się przyglądać. Obrazy przesuwane przed oczami zostają już w głowie na zawsze. Nieodzownie i ostatecznie. Wszystko wszędzie porozsypywane, bałagan w całym archiwum, na środku sterta strzępków myśli, uczuć, wspomnień. Chyba już nigdy tego nie posprzątam. Już nic nie trafi na swoje miejsce do swojej szuflady. Już na zawsze wszystko pomieszane zostanie z żółcią zatruwającą to, co mam. W ciągu dnia śpią syte swoim nocnym łupem, schowane w zakamarkach świadomości, prawie na granicy prawdy i snu, ale wrócą, wrócą na pewno...
Za dnia wychodzą inne, te widzę wyraźnie, ciągle są obok i nie odstępują mnie na krok. Czarne mroczne twarze wysmukłych postaci w szerokich szeleszczących szatach i rozłożystych skrzydłach. Ich ciągły szum, szelest, szept sprawia, że nigdy nie czuję się sama. Rozpościerają swoje szaty i skrzydła blokując dostęp do mnie świata zewnętrznego. Wlewają we mnie nieustannie jad goryczy, smutku, zobojętnienia, niechęci i wstydu. Nie wiem ilu ich jest, wyglądają tak samo, co chwila pokazuje się któryś szerząc do mnie szpetne zęby w złośliwym uśmiechu zwycięzcy, gnębiącego swoja ofiarę. Na każdy mój szczery uśmiech posyłają pociski zobojętnienia, na każdy wymuszony - wyczerpania. Bombardują mnie ciągle nie dając czasu na lizanie ran. Stłumione dobrym słowem ryczą jeszcze potem długo, z pasją rzucając we mnie odłożonym na później poczuciem winy, zgnębienia i odrzucenia. Odsuwają mnie od ludzi, od marzeń, od życia. Pchają delikatnie, ale jednostajnie w otchłań z której ciężko wrócić. Nie ma utartych ścieżek, drogowskazów, znajomych widoków, a w każdą stronę jest dalej, nigdy z powrotem. W ciemnej, późnej godzinie na chwilę przed snem atakują wspólnie, demony dnia i nocne potwory przebudzone już po całodziennej drzemce. Szaleją w obezwładnionej głowie aż do utraty tchu, do zimnego potu strachu, wsłuchując się z radością w rytm tłukącego się w piersi przerażonego serca...

środa, 4 września 2019

A gdyby tak....

Zobaczyć słońce skąpane w Saharze
Poczuć na twarzy chłód różowej mgły
Zanurzyć stopy w lazurowej wodzie
Wpleść we włosy równikowy pasat
Powąchać kwiaty których u nas nie ma
Zjeść słodką pomarańczę prosto z drzewa
Przepłynąć jachtem kawałek oceanu
Zmarznąć do kości na szczycie lodowca
Przejść swobodnie pod brzuchem żyrafy
Policzyć gwiazdy odbite w Ontario
Odetchnąć powietrzem najczystszych lasów
Jeździć na koniu po stepach Australii
Spocić się na szlaku w Amazońskiej dżungli
Posłuchać grzmotu ogromnego wodospadu
Spędzić wieczór nad różowym jeziorem
Zjeść śniadanie na toskańskim tarasie
Rozpłynąć się w słodyczy bułgarskiego wina
Odurzyć się zapachem angielskich wrzosowisk
Poczuć drżenie na koncercie w Wiedniu
Poznać bajecznie bogatego maharadżę
Spojrzeć bez strachu w oczy kenijskiemu lwu
Być wielkim tygrysem i przemierzyć tajgę
Zamienić się w ptaka i szybować nad górami
Rozpalić iskrę, która dawno zgasła
Znaleźć krzemienie i wzniecić ogień
Ogrzać od niego zamarznięte serce
Zachwycić się na nowo tym co spowszedniało
Dostrzec znowu mrówki pędzące przez trawę
Chcieć rzeczy małych, by zbudować wielkie
Rzucić bumerangiem lęków tak, by nie wróciły
Strzaskać wszystkie krzywe lustra w głowie
Rozciąć więzy własnych zahamowań
Pozwolić ustom mówić to, co by chciały
W chaosie odnaleźć spokój wewnętrzny
Zjednoczyć się ze wszystkim, aby być znów sobą

poniedziałek, 2 września 2019

zegarek

"Nosi Pani zegarek na prawej ręce?" - zapytała pani zegarmistrz tonem najwyższego zdziwienia, jakbym była niespełna rozumu i pomyliła ręce. I chociaż przez kilka lat nie nosiłam zegarka ponieważ go nie posiadałam, to intuicyjnie i zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami założyłam jednak na prawą. Hmm... Ale dlaczego? Trudno powiedzieć. Zaczęłam chyba w szkole, już nie pamiętam, czy jeszcze w ogólniaku, czy już na studiach. Było to bardzo praktyczne. Podczas pisania notatek mogłam bez ostentacji sprawdzić godzinę. A bywało, że czasami dłużyły się w nieskończoność. Pamiętam z czasów studenckich, że profesorowie krzywym okiem patrzyli na studentów sprawdzających godzinę na wykładzie. Każdy z nich przekonany był o tym, że jego przedmiot jest najbardziej godzien zainteresowania studenckiej braci. Nasze zdanie w tym temacie było nieco inne, stąd niecierpliwe odliczanie do końca. Jeden z naszych profesorów, który miał z tysiąc lat albo więcej, szczególnie komentował sprawdzanie godziny. Jednej z naszych koleżanek powiedział kiedyś, że nikt jej przecież nie zmusza do uczestnictwa w jego wykładach, ale nie powinna go obrażać zerkaniem na zegarek. Wiedzieliśmy skądinąd, że Pan Profesor potrafi się obrazić z opóźnieniem nawet kilkumiesięcznym i w sam raz wypadającym na okres egzaminów. I chociaż w swoim życiu widział już wiele mniej lub bardziej tępych studenckich twarzy, znakomicie pamiętał te sprawdzające godzinę na jego wykładach. Ja z koleżankami zajmowałyśmy pierwszy rząd udający znaczne zainteresowanie tematem, który wykładany był w dużej mierze po łacinie, której - w przeciwieństwie do profesora - nie znaliśmy  w ogóle. Przekręcałam wtedy zegarek na wewnętrzną stronę nadgarstka, tak aby wskazówki mieć zawsze na widoku bez zbędnego stresowania wykładowcy. Moja towarzyszka, pewnego grudniowego, szarego poranka, wykazywała znaczne zobojętnienie wykładem i rzeczywistością dookoła w ogóle, a upewniając się dyskretnie, że trwający już wieczność wykład w rzeczywistości zajął dopiero pół godziny, odłożyła zdesperowana długopis i postanowiła reszty wysłuchać drzemiąc na wpół na podpartej ręce, tłumiąc od czasu do czasu potężne ziewanie. W ramach koleżeńskiej solidarności szturchałyśmy ją od czasu do czasu, aby jakoś szczególnie nie podpadła.
Pamiętam mój pierwszy zegarek, który otrzymałam chyba jako pięciolatka. Maleńki, ze złota kopertą i szarym paskiem. Z mnóstwem dziwnych kresek. Kiedy zapytałam mamę co to takiego, odparła, że cyfry rzymskie. Było to dla mnie coś tak abstrakcyjnego, że postanowiłam w ogóle nie zawracać sobie tym głowy i po prostu schowałam zegarek. Chyba nosiłam go później do szkoły, kiedy już potrafiłam poznać się na nim, nawet bez znajomości cyfr rzymskich.
Pierwszy swój własny zegarek kupiłam sobie już w liceum. Koniecznie na bransolecie, ponieważ takie wydawały mi się szalenie kobiece. Z racji ich niskiej ceny wycierały się szybko i musiałam rozglądać się za nowym. Ponieważ jednak zegarki paliły mi się na rękach jak słoma na ognisku, zanim dotrwałam do licencjatu, a później do pracy, zdążyłam mieć kilka, a w ostateczności zostałam bez. W pracy za biurkiem plusem było posiadanie komputera na którym ciągle wyświetlała się godzina, o ile pamiętam, zawsze zbyt późna. Jednak zawołana na naradę, zebranie, posiedzenie do Prezesa, pozostawałam w słodkiej niewiedzy ile tak naprawdę zmarnowałam już czasu. Aż wreszcie otrzymałam zegarek z okazji urodzin. Niestety, kwadratowy, bez zaznaczonych godzin. Ot, zwykłe dwie srebrne wskazówki na czarnym tle. Szybko okazało się, że potrafię prawidłowo wskazać jedynie cztery godziny dziennie, czym prawie rozpętałam potężną awanturę. Podczas objazdu naszych placówek Prezes zapytał mnie o godzinę, na co ja, zgodnie z przekonaniem, odparłam że jest w pół do dziesiątej. Ucieszony, zaczął wizytację  i z pasją dyktował mi kolejne sprawy do załatwienia. Gdy pół godziny później zadzwonił dyrektor z awanturą, że jest już jedenasta, zaczyna się narada a szefa nie ma, zbladłam i wyjąkałam: "rzeczywiście, mogło być w pół do jedenastej...". Od czasu tej historii wszyscy się ze mnie śmieją, że jedyny zegarek jaki powinnam nosić to elektroniczny.
Dobrych kilka lat i dwa zegarki później, kiedy otrzymałam w prezencie piękne zegarki z bransoletką, prawdziwe, ze wskazówkami i zaznaczonymi godzinami, podczas ich mierzenia założyłam intuicyjnie na prawą rękę. Nie mam już nikogo, przed kim musiałabym utrzymywać dyskrecję, ale przyzwyczajenie pozostało. Więc na pytanie pani zegarmistrz odparłam: "Tak, noszę na prawej ręce."