czwartek, 26 kwietnia 2018

śląska sobota

Kilka lat temu Kabaret Młodych Panów w skeczu "Opowieści Biblijne" opisał taką scenkę: "I uderzył Mojżesz w Zalew Goczałkowicki i pół Śląska nie miało wody. A była to sobota.". Śmiali się tylko Ślązacy. Bo trzeba się na Śląsku urodzić i wychować aby poczuć i poznać czar śląskiej soboty - dnia niezwykłego i ekscytującego! Trochę sama pamiętam z dzieciństwa a trochę znam z opowieści rodziców, ale sobota była dniem wielkich porządków, prania i kąpania. Z rana robiło się pranie i zakupy "na niedzielę" - zapas chleba, piwa, papierosów, wszelkich innych rzeczy, bo w sobotę sklepy czynne były do 13 a w niedzielę wcale i - o dziwo - nie było to głównym tematem wiadomości! Pranie robiło się na tyle wcześnie, żeby zdążyło wyschnąć do wieczora, na niedzielę musiał być porządek a pranie uprzątnięte. Pospolitym ruszeniem każdy dostawał jakieś zajęcie i przyczyniał się do realizacji sobotniego planu. Obowiązkowo ścierało się kurze z wszelkich mebli i wszystkiego co stało "na ozdobę" a w domu mojej młodości takich rzeczy stało zatrzęsienie. Najważniejsze w ich istnieniu było to, aby je podziwiać i absolutnie nigdy nie używać! Stał tak serwis kawowy, kryształowe półmiski, salaterki i kosze, gliniane figurki, szkatułki i wszystko co stało w kredensie na nadzwyczajne okazje. Zazwyczaj były to pamiątki ślubne mojej babci i mamy, które sukcesywnie uszczuplałam tłukąc przy każdej okazji. Doszliśmy do tego, że czyściłam je tylko dwa razy do roku. Trzepało się dywany w śląskich domach w sobotnie dni, szorowało podłogi, kładło czyste obrusy i serwety. Zmieniało się zestaw ręczników na świeży. W gospodarstwie dziadek również czynił porządki, wyrzucając gnój wszelkiej gawiedzi i kładąc czystą pachnącą słomę. Po jego energicznych zabiegach sanitarnych tato łapał za wierzbową miotłę i zmiatał całe podwórko przystrojone źdźbłami słomy. Na podwórku też musiało być ładnie na niedzielę. Piekło się ciasto, najczęściej śląski kołocz, albo zwykłą babkę, ale oczywiście jeść je można było dopiero w niedzielę. Po południu odbywały się dantejskie sceny w zagrodzie dla ptactwa, ponieważ babcia chodziła wybierać niedzielny obiad - na pieczeń kaczkę, gdy już się nadawały, a na rosół kurę lub gołębia. Nikt nigdy nie wpadł z transparentem, że babcia jest mordercą i że powinniśmy dać wolność naszym obiadom. Na niedzielny obiad czasem dorzucał się dziadek którymś ze swoich królików, ale zawsze w sobotę był czas na ich przygotowanie. Kiedy już babcia zasiadała do skubania cała reszta zagrody na tydzień oddychała z ulgą. Wieczorem trzeba było nawieźć z pola wszystkiego co w niedzielnym obiedzie mogło się przydać, a więc wszelkie jarzyny do zupy, kapusta, ziemniaki. Wykopane z ziemi i opłukane czekały na niedzielę. Na koniec dnia odbywało się wielkie kąpanie. Sprawa wielkiej wagi, bo naprawdę w wielu domach kąpano się tylko w soboty, z okazji nadchodzącej niedzieli i wyjścia do kościoła. Dawniej podyktowane było to tym, że wodę na kąpiel trzeba było szykować dość długo, nanieść ją ze studni, zagrzać na węglowym piecu a potem wynieść z domu. Nie było w domach bieżącej wody i kanalizacji. Później została w ludziach oszczędność i szacunek dla wody, jako dobra naturalnego, dlatego nie marnowało się jej zbyt dużo na codzienne kąpiele. Zresztą nawet w sobotę, w dzień wielkiego kąpania tę samą wodę używało kilka osób po kolei. Zazwyczaj zażywano kąpieli w kolejności od najmniej do najwięcej ubrudzonego, ale to dawne dzieje. Starsi Ślązacy jednak nadal z dezaprobatą patrzyli na wylewanie "czystej" wody po każdej osobie. Myliśmy się wszyscy szarym mydłem, które tata dostawał z kopalni, szamponem familijnym a dzieci bambino.  Pamiętam, że takie cuda jak mydło Luksja czy Dove dostawało się w paczkach urodzinowych i wkładało do szafki, aby ubrania ładnie pachniały. Pod żadnym pozorem nie używało się ich do mycia! Bo szkoda... Dostawało się czystą pidżamę i już można było oczekiwać nadejścia niedzieli. Bo śląska niedziela też była wyjątkowym dniem, ale o tym może innym razem...
To były naprawdę piękne dni!